Antique punk
Świat
skończy się tego lata. I powiedz mi, dlaczego ludzie się śmieją, kiedy kończy
się świat. Nic innego już nam nie zostało. A więc to jest ostatnie lato,
ostatnie dni wakacji, pierwsze chwile radioaktywnego świtu. Naukowcy nie mają
wątpliwości – świat skończy się tego lata. Będzie jak w filmach, podobno nie ma
odwołania. No więc co można robić, kiedy świat się kończy? Można na przykład
pojechać na wakacje.
Wszyscy
więc wiedzieli, że świat się kończy i ona właśnie leżała w tym wielkim
hotelowym łóżku i przeżywała ten wielki orgazm różowy jak flaming. Najpierw
stado flamingów ląduje nad brzegiem morza, jest zachód słońca, wszystko jest
delikatnie różowe, jak jej wargi, lekko słone, lekko rozchylone, a gdy nabiera
powietrza, uciekają, płoszy te flamingi, wystrzeliwują w górę trochę za szybko,
jak ty, jak różowe fajerwerki. A wiec ona leży w tym wielkim hotelowym łóżku,
ma lekko rozchylone wargi i tatuaż palmy na lewym udzie, świat się kończy, ale przysięga,
że widzi te flamingi na brzegu pościelowego morza.
A on wstaje,
ubiera się, wychodzi na taras, za oknem jest jeden z ostatnich zachodów słońca,
na oknach rozpuszcza się światło i świat. Nazywa się Sorrentino i pisze książki
jak filmy. A może na odwrót. No i ma zawsze świetnie dopasowaną marynarkę.
Nawet teraz gdy wyszedł z łóżka, prosto na taras z widokiem na koniec świata. W
dole był basen z wodą w chemicznym kolorze, jak w jej drinku. Oparł się o
barierkę, wyjął z kieszeni ciemne okulary, w szklance zdzwoniły kostki lodu.
Pomyślał, że mógłby napisać książkę o tym, że widzi na zapleczu baru dziwne
poruszenie, boy hotelowy chowa coś dużego w magazynie, a kelnerka tajemniczo
się uśmiecha, opiera jedną nogę o ciężkie drzwi, trzyma tajemnicę. Jest jak ten
piękny flaming, z gracją na jednej nodze, można by się wspiąć do gwiazd, dla
takich nóg można by zabić. Słyszał, że w hotelu kogoś ostatnio zamordowano.
Tylko po co pisać książki, kiedy świat się kończy.
Jeszcze rano tego
samego dnia stał na krawędzi basenu jak na krańcu świata, lubił ten wzór falującego
światła na dnie. Słyszał, że to ślady odbijającego się równoległego
wszechświata. Odciśnięty jak pieczątka inny świat, negatyw filmu, wszechświat
do góry nogami, zatopiony na dnie basenu. Były tam te trzy dziewczyny, jedna miała
kapelusz, trzecia tatuaż w kształcie palmy, co miał odkryć wieczorem. Pani w
kapeluszu z okrągłym rondem siedziała na skraju basenu, nogi miała w wodzie,
pupę w słońcu, głowę w nocy, w mroku kapelusza albo twojej duszy, plecy proste
jak rakieta, wystrzel mnie w kosmos. A grała w świat. Rzucała piłką w mężczyzn
w basenie i uśmiechała się mrocznie, bo piłka tak naprawdę była planetą, kulą
ziemską, potrafiła na serio rozbić ci świat na głowie, zmienić teorię
grawitacji, wszystko dać, wszystko zabrać.
Tylko dlaczego
ludzie się śmieją, kiedy kończy się świat.
Druga pani
natomiast ma łańcuszek przy bikini i pomaga chłopcu napompować dmuchanego
flaminga. Cały świat wstrzymuje oddech, kiedy dziewczyna nabiera powietrze, zwilża
wargi, obejmuje nimi ustnik i zdaje się, że wszyscy wokół basenu pomagają, dmuchają,
flaming rośnie wielki i różowy, będzie większy niż ta wyspa. Chłopiec jest
szczęściarzem, ale marszczy nosek, słońce jest wysoko, patrzy na piękną panią.
Mały przykłada rękę do czoła, jakby wypatrywał wyspy skarbów, pyta, czy łańcuszek
jej tam nie parzy. Ta wtedy zdradza mu sekret, że ma zimne serce od wszystkich
lodów, które zjadła, więc żeby nie słuchał dorosłych i zawsze robił, to na co
ma ochotę. Tylko do końca. Mały zakłada czapkę z napisem NASA, bierze flaminga pod
pachę i wyrusza w podróż.
Wydaje się, że do basenu
ktoś wlał nieskończoność, ale tak naprawdę za nim jest droga, za drogą morze, a
na brzegu fale wyrzucają kolorowe kawałki innych światów. Rząd parasoli stoi na
baczność i dźga niebo w miękki brzuszek, wylewa się z niego słońce jak żółtko
jajka, skwierczy w morzu. Z góry wylewa się żarem, paruje fatamorganą, w samo
południe wszystko spowalnia, grzęźnie, topi się i rozpuszcza jak różowy plastik
albo guma do żucia, do życia na końcu świata. Różowa balonówka przykleja ci się
do podniebienia, gdy myślisz o przemijaniu, a filozofia nadyma się jak różowy
balon, który pęka jak bomba atomowa na czerwieni jej ust. Podobno z tych
kolorowych kawałków pochowanych w piasku można zbudować całą planetę.
Za rzędem parasoli
schował się boy hotelowy, czyści komuś deskę surfingową, jest wielka i różowa
jak twoje ego, przysłania nawet słońce. Smaruje ją brokatem, wszystko błyszczy,
a najbardziej jego tors. Na skuterze podjeżdża tajemniczy nieznajomy, ma kask i
wygląda jak ciemny charakter z tamtych komiksów. Kiedy ściąga z głowy kask,
okazuje się, że to ona, jest jak w filmie, na moment wszyscy milkną, włosy jej
falują w stojącym powietrzu, łamią prawa fizyki jak flaga na Księżycu. To ta kelnerka,
coś mu mówi, uśmiechają się, znowu porozumiewawczo, na pewno knują coś niedobrego,
potem długo się całują. Na końcu znowu zakłada kask czarny jak pustka w twojej
duszy i znika w kurzu antycznego świata.
Antyczny kurz
opada mi na adidasy, kiedy mnie mija. Wszystko mija i wszystko na tej wyspie
pachnie starożytnością, gdzie by nie spojrzeć, można podziwiać zabytki i cuda minionej
cywilizacji. Co zrobić, żeby też nie zostać ruiną. Wcale nie chcę być antycznym
kurzem na butach kosmitów. Przylecą i spiszą to wszystko, pięknie opiszą moją
cywilizację w swoich podręcznikach, będą sobie robić zdjęcia i bez zrozumienia
kiwać głowami. To trochę zabawne, że świat mi się skończy wśród tych antycznych
kolumn i świątyń. Cyberpunk jest passé, ja czuję się jak antyczny punk, antique punk,
ale przyleciałem tutaj na ostatnie w życiu wakacje, bo podobno akurat tutaj
jest sposób. Pewien Stary Grek podobno
wie, jak uciec.
Mało kto o tym słyszał,
ale widziałem dzisiaj przy hotelowym basenie jeszcze kilku poszukiwaczy
równoległych wszechświatów. Jest ten włoski pisarz, są trzy dziewczyny, mały
chłopiec. Jestem pewien, że oni też wiedzą i czuję się jak James Bond w tamtym
urokliwym włoskim miasteczku. Proste plecy i koszula, ciemne okulary w ręce,
nie mrużę oczu, kiedy patrzę na koniec świata, nie zakładam okularów.
Rano był wschód
słońca, wszyscy myśleliśmy, że znowu się udało. Słońce rozpuszcza się w morzu,
musuje jak aspiryna, kiedy dotyka wody. I w tym płynnym świetle pływają
dziewczyny. Pluskają się, cieszą się, śmieją, chlapią świecącą się wodą,
rozpuszczają w niej swoje gorące ciała, migoczą pomiędzy falami jak gwiazdy
odległych galaktyk. Oczywiście, że one coś wiedzą. Na brzegu ciemne okulary
odbijają zazdrosne spojrzenia, a obok dmuchanego flaminga mały chłopiec w
czapce z daszkiem układa piramidy z kamieni, z tych małych kawałków kosmosu wyrzuconych
na brzeg. Skąd wie które to. Obserwuje nas wszystkich z tarasu ten stary
pisarz, mógłby już sobie odpuścić.
Podobno ma różowe
pióro. A teraz siedzi na tarasie tego drogiego różowego hotelu i próbuje pisać.
Tylko po co pisać książki, kiedy świat się kończy. Na szczęście używa też tego
drogiego różowego pióra do mieszania drinków, kostki lody dzwonią szyderczo. Hotelowa
obsługa zapomina wiecznie dawać łyżeczki do drinków, bo przecież słomek nie
wolno, człowieku, świat się kończy. Przypomniał sobie historię o tym facecie,
co zasnął na dmuchanym flamingu i prąd zniósł go aż z wybrzeża Włoch na
Sardynię. Dmuchana różowa wodna taksówka. Różowe morskie potwory. Mógłbym napisać
o tym film, tylko po co, skoro świat się kończy.
A gdzieś tam z
tyłu, schowani za palmą boy hotelowy i kelnerka coś kombinowali na plaży. Próbowali
się schować w morzu, czyżby kogoś utopić. Nie widać stąd dobrze, tylko cienie i
szum fal. Cykady też mają swój współudział. Oni są stąd, nic więc dziwnego, że
wyspa im pomaga. Bo wyspa się broni, co roku turyści przyjeżdżają i zjadają ją
po kawałeczku. Gdyby świat się nie skończył, ludzie by go zjedli. Okazuje się,
że boy hotelowy i kelnerka uratowali rano żółwia. Leżał na plaży bezbronny, porzucony
przez morze, turyści robili sobie zdjęcia, był na w pół żywy. Światła statków i
samolotów pomylił z gwiazdami, najadł się plastikowych słomek i popił olejkiem
do opalania, a teraz nie może się ruszać. Prawie go zabiłaś, prawie go zabiłeś,
wiesz. Jest ciężki, ma ostry dziób, na skorupie niesie nowe światy, ale udaje
im się go oddać morzu.
No i jeszcze jak
co rano posprzątali plażę, bo to ich wyspa.
I jeśli świat jest
obecnie najlepszym miejscem w dziejach, to naprawdę szkoda, że się akurat kończy.
No bo chyba masz trochę szczęścia, nie musisz o wszystko walczyć, jesteś fajny
albo ładna i mądra, masz modne okulary albo kapelusz i jedziesz na wakacje. Co
roku pakujesz za dużo rzeczy do za małych walizek. Na lotniskach światła rażą
bardziej niż słońce, kupujesz kawę w jednorazowym kubku, dotykasz się zbyt blisko
z jednorazowymi ludźmi w samolocie, jednorazowym winem popijasz jednorazowe
tabletki. Lądujesz, czekasz, bierzesz pierwszy oddech, czujesz, tak pachnie
globalne ocieplenie, gorące paliwo rozpuszczone w wilgotnej duchocie. Czekasz,
walizki się ścigają, znowu jednorazowi ludzie, autokar, dźwigasz, a potem masz
wrażenie, że to walizki ciągną albo pchają. Wymieniasz się z innymi ludźmi, tamci
kończą turnus, wchodzisz na ich miejsce, na ich łóżko, macie te same pokoje,
nawet takie same walizki, tamci może tylko trochę zazdroszczą. Ale jesteście tacy
sami, kopiuj-wklej. Jesteśmy turystycznym produktem fabrycznym.
I może faktycznie
żyjemy w najlepszych czasach w dziejach, w najlepszym możliwym wszechświecie, najlepszym
możliwym życiem, ale dla planety jesteśmy kopiuj-wklej, jednorazowi ludzie, trochę
wirusy, trochę zabawki. Samoloty mijają się na nocnym niebie jak zabawki, szkoda
że to nie rakiety, które zabiorą nas daleko stąd, bo szkoda tych żółwi.
A więc nie myślmy
sobie, nie zapominajmy, jesteśmy niszczycielami światów.
I choć jest mi
przykro, że planeta umiera, ja naprawdę lubię wakacje. Słońce, wodę, palmy, przepraszam.
Tęsknię za tobą i zastanawiam się, czy wyspę też to boli. Chodzę po niej,
przepraszam, czy moje buty kłują, czy olejek do opalania parzy. Dotykam
rozgrzanej smutnej ziemi, kiedy zapada zmierzch. Słońce zniknęło za horyzontem
i wszyscy zastanawiamy się, czy jeszcze wróci. Siedzimy przy tym samym barze, codziennie
pijemy to samo, czekamy, kiedy w końcu skończy się ten świat.
Niektórzy
twierdzą, że istnieje nieskończenie wiele równoległych wszechświatów. I podobno
na tej wyspie jest człowiek, który wie, jak je odnaleźć, jak stąd uciec. Zna
przejście. A powiedz, co nam zostało. Poza ostatnimi wakacjami w życiu. Jest
podobno Starym Grekiem z ciałem antycznych bohaterów, pewnie kiedyś myśleli, że
jest synem Zeusa albo innego Apolla. Podobno co wieczór przychodzi na plażę
popływać z delfinami i flamingami. Szkoda tylko, że flamingi są już czarne od
smoły, a delfiny wyskoczyły z wody, bo jest za gorąca. Mówią, że ma specjalne
okulary słoneczne, w których widać kawałki kosmosu.
Tak naprawdę to
wszyscy jesteśmy kawałkami kosmosu, a pani, jak dla mnie, jest najpiękniejszym
kawałkiem kosmosu. Bawię się zegarkiem, małe światełko odbija się od szkiełka i
wędruje. Jestem tą wiązką fotonów, falą i cząstką jednocześnie, błądzę, zaczepiam.
Głaszczę więc tym światełkiem pani stopę, wspinam się po nodze, błyszczy się opalenizną,
ma kolor arabskiej księżniczki. Czy to nie zniewaga, gdy wchodzę wyżej, po
udzie, podobno ma tam pani tatuaż palmy. Pani widzi, co robię, wcale się nie
wstydzi, uśmiecha się szeroko, ma białe zęby i różowy język. Puszcza do mnie
oko, raz jedno, raz drugie, mój Boże, to tak się da?
Ten stary pisarz,
który z nią spędził dzień, wcale nie jest zazdrosny, już dawno zrozumiał, że
człowiek niczego nie posiada. Siedzi w nocy pod parasolem, na stoliku stoi espresso
z koniakiem, jedno pobudza, drugie zamula, ale nie jestem pewien, czy pije, czy
notuje w głowie. Dziewczyny już tańczą, muzyka jest falą, rozlewa się wokół
basenu, dziewczyny też są falą, nie tylko według fizyków. Powietrze jest
duszne, wibruje, kiedy wydaje się, jakby odprawiały czary, starożytny rytuał. Powietrze
jest gęste od ich zapachów. Rzucają zaklęcia. Powietrze jest ciałem stałym, jak
cały kosmos, ciastem z bąbelkami twojej pustki w środku. Jest ciastem ich ciał,
jak smakują? Rzucają zaklęcia i już nie jestem pewien, czy to one, czy to ja, poruszamy
rękami, pośladkami i piersiami, szyją, mieszamy się w tym tańcu nad grobem
świata, amen.
Barman nigdy nic
nie mówi, uśmiecha się, czyta w myślach i podaje dokładnie to, o czym marzysz, na
końcu kłania się grzecznie. W oddali, na
końcu basenu, w cieniu na leżaku leżą kelnerka i boy hotelowy. Czy skończyli
już zmianę, czy wolno im tam odpoczywać? W cieniu kryją się anioły i demony, bo
są kurwa tym samym, na pewno coś knują. Przecież jeśli świat się kończy, można być
bezkarnym.
Uważaj, chłopaku,
siedzisz na skraju, nogi moczysz w wodzie w kolorze powerade, garbisz się, ale
głowę trzymasz w chmurach. Jest małym okularnikiem, ma piegi i wzrok mądrali,
przygląda nam się z daleka, jakby wszystko o nas wiedział, macha nogami, też
czeka na zbawienie. Czy dzieci nie powinny być już w łóżkach o tej porze.
Wtedy gdzieś z
ciemności wszechświatów wyłania się ten Stary Grek. Naprawdę ma mięśnie jak
bogowie, nie ma brody, ale ma wzrok filozofów. Ubrany jest w różową koszulę
rozpiętą na przedostatni dzień naszego życia. Do tego szorty i japonki, ale
klasy ma więcej niż tamten Mag z książki. Niesie brokatową deskę surfingową, a
my nie zapominajmy, że wszyscy według fizyków jesteśmy falą. Uśmiecha się więc do
wszystkich i wszyscy przez chwilę są gotowi pomyśleć, że wszystko będzie
dobrze. Ale to nieprawda. Świat umiera, na pewno o tym duma, kiedy siada na
plaży, a obok lądują te dwa czarne flamingi i naprawdę mają kolor końca świata,
wiatr cicho szepcze.
Chłopiec podbiega
pierwszy, jak na wyścigi, jak w szkole, jeszcze przed dzwonkiem. Jest mały, ale
sprytny, ma tę czapkę z daszkiem z NASA i okulary mądrali, a w tych w krótkich
spodenkach wygląda jak niewinny diabełek. Cały dzień układał na brzegu wieże i
piramidy z kamieni, które wypluł wszechświat, są tęczowe jak promieniowanie,
myślał, czy da się po nich przejść dalej. Ale okazuje się, że nie może założyć
magicznych okularów, bo ma już jedne, swoje, zwykłe. Wszyscy klepią go po
ramieniu, niektórzy nawet przytulają.
A tymczasem ten nasz
wspaniały wszechświat kipi, wylewa się na brzegu, pieni się jak orgazm, wiatr
cicho szepcze, szumi. Szumi w głowach – albo on, albo te piękne wakacyjne
Wenus, pachnące Aperolem i drogimi perfumami, ubrane w letnie sukienki, powiewają
na wietrze, falują i wtedy naprawdę wszyscy jesteśmy falą. Stoją więc na krańcu
świata i ten kosmos obmywa im stopy, szczęściarz, też bym chciał pogłaskać. Jedna
ma kapelusz, trzyma rękę na biodrze z żądaniem albo pożądaniem, druga nogi długie
jak moje zdania, trzecia tatuaż palmy, który wystaje spod sukienki, kiedy się
uśmiecha. Stoją nad tym Starym Grekiem jak trzy mojry końca świata, wszystko
wiedzą. Mówi im, że widział je dzisiaj na plaży, że miały różowe i turkusowe
cętki na strojach kąpielowych, dzikie zwierzęta w zoo, mieniły się jak morze, błyszczały
jak wybuchające gwiazdy. Jadły lody, opalały się i nie korzystały z
przebieralni. Bardzo by chciał je zebrać ze sobą, ale serio pasują tutaj idealnie,
tańczące i kuszące koniec świata o jeszcze jedną noc.
Czyli zostałem
tylko ja i ten stary pisarz i okazuje się, proszę państwa, że tak naprawdę są
dwie pary magicznych okularów. Czy my właśnie wygraliśmy w największą grę tego
świata? Działa to tak, że zakładasz kosmiczne okulary i widzisz równoległe
wszechświaty. Według naukowców jest ich nieskończenie wiele, nie wszystkie są
fajne, ale może da się trafić lepiej niż tutaj. Widać w tych okularach, jak scenariusze
się nakładają i rozgałęziają, widać przejścia i wtedy można uciec tam, gdzie
akurat nie kończy się świat. Ściskam rękę temu filozoficznemu surferowi, mówię,
że jest pan trochę różowy, skórę ma pan w różowym odcieniu jak zorza, tęczówki
są różowe jak śmieszne tabletki, proszę pokazać język. Odpowiada, że tam skąd
pochodzi, wszyscy jesteśmy różowi, a ja jestem zbyt smutny, żeby przejść dalej,
że mam za dużo summertime sadness w oczach. Ale jak to. A ten stary pisarz
natomiast nigdy nie napisał prawdziwej historii miłosnej, więc też zostaje.
I co teraz. Świat
się kończy, słońce być może już nigdy nie wstanie, nawet nie poszło spać,
uciekło. A każdy ma prawo uciec, więc wszyscy siadamy na plaży. Jest spokój,
ciemno, czarne flamingi mruczą cichutko, kiedy zanurzają dzioby w radioaktywnej
wodzie. I co teraz. Za palmą ktoś się chowa, szepcze, śmieje się. To ten boy
hotelowy i kelnerka, jednak nikogo nie zabili, bo są zajęci tworzeniem swoich nowych
światów. Stary grecki surfer uśmiecha się szeroko i woła ich. Podaje im te dwie
pary kwantowych okularów i podpowiada, żeby zebrali kawałki kosmosu wyrzucone
na brzeg, a potem wzięli jego deskę. Dzieciaki, uciekajcie, znajdźcie nowe
słońce, zaopiekujcie się nową wyspą.
A więc para pracowników
hotelu odpływa za horyzont na tej desce, zasłużyli. Świecą potem w oddali
brokatem, dwie połyskujące czarne dziury w kształcie kochanków wyciętych jak z
innego świata. Tło ciemnego nieba, wiosło za horyzont, teraz można podbijać
słońce i księżyc, kosmiczne bajgle. Tylko czy wolno im używać tej deski i trochę
przykro, że nie udało się uratować tej wyspy.
A więc wszyscy
siedzimy w tę upalną noc na plaży i patrzymy za ten plastikowy horyzont,
wypatrujemy nie wiadomo czego, bo pewnie słońce już nigdy nie wzejdzie, nie rozleje
się po tych letnich ciałach. Nikt nie płacze, kiedy kończy się świat i kiedy
kończy się lato, bo wszystkim było smutno już w pierwszy dzień wakacji. Lepiej
nie patrz w górę, bo nie wiadomo, co stamtąd przyleci. Fajnie było, ale mnie
zabiłeś, i teraz mnie kurwa nie proś. Nie płacz, wstawaj, za plecami neony, w
duszach lasery, w uszach ostatnie przeboje lata, a więc tańcz, niech sukienki
falują jak morze. Nie wysyłaj mi tylko wiadomości, pocztówek z końca świata, z
mojego końca, końca lata.
Michał Erazmus