Bordo 2
Lazur rozpływa się wokół
jak olejek do opalania na ich ciałach. Ten lazur to wiecznie żywa powierzchnia
oceanu, ruchliwa i spokojna, postrzępiona masa, milion minifal. Rosną i wyciszają
się nawzajem. Ocean cicho migocze tym lazurem, faluje światełkami. Skrzy się w
słońcu jak mieszanina tamtego olejku i potu; pachną słodko ich ciała.
Oblizuję
się, bo im zazdroszczę.
Czuję
słony smak i piasek. Woda to milion małych lusterek. Odbijamy się w nich. Milion
małych słońc strzela w naszą stronę z powierzchni tego lazuru, milion małych
promieni, milion małych nas, małych mas. Kłują w oczy, odbijają się od kropli
na jej brzuchu, łaskoczą, restartują z jego klatki piersiowej, małe rakiety. Strzelają
do mnie. Mrużę oczy, chciałbym być takim pociskiem, światłem na ich ciałach,
światem równoległym, tuż nad nimi, ruchliwy i spokojny jednocześnie, jak ten
lazur.
Oblizuję się, bo im zazdroszczę i chce mi się pić.
Ostrygi smakują morzem, czystym słonym lazurem. Nie
wiedziałem, jak się tam znalazłem, ale pamiętałem ich smak. Pamiętałem targ,
taki coniedzielny, głośny, mokry od oceanu wyłowionego i przewiezionego kilka
kilometrów w głąb lądu. Takie targi to we Francji tradycja, i to dość zabawne,
że w Bordo kiedyś prowadzili go Kapucyni, teraz głównie Arabowie. Można zjeść
śniadanie i kupić różne świeże rarytasy. Targ, gdzie przychodzą tacy ładnie
ubrani po kościele i tacy ładnie ubrani po sobotnich imprezach – wszyscy. Tak głośny,
że można usłyszeć syreni śpiew, tak mokry, że po chodnikach pływają ryby. Sól
unosi się w powietrzu, da się zrywać owoce prosto z morza.
Pamiętam,
że dzień wcześniej załapałem się na kolację u Włochów, choć nikogo jeszcze nie
znałem. Było dobre wino tak ja powinno, nie było makaronu i szybko ulotniliśmy
się do Hiszpanów. Tam było wino z owocami, kurde, tak nie wolno. W końcu
przyszli Anglicy, wszystko wypili i wszystkich zabrali do klubów, żeby oglądać głośne
światła stroboskopów. Szumiało mi w uszach, wracałem rano i targ był już otwarty,
zapraszał. Pamiętam, że chciałem spać. Chciałem do domu, naprawdę chciałem, ale
spotkałem Anaïs i Michaela. Byli piękni, chciałem być jak oni i już nie
chciałem wracać do domu. Nikogo nie znałem, a oni powiedzieli, żebym poszedł z
nimi. To było kuszenie. Najpiękniejsze kuszenie świata, byli jabłkiem, owocem
morza, powiedzieli, żebym jadł.
Ostrygi
smakują morzem, czystym słonym lazurem. Pierwszy raz nie zawsze jest przyjemny,
a ostrygi są trochę jak syrenki. Najpierw trzeba je zdobyć – jak piraci;
otworzyć muszlę – jak skarb; nóż do ostryg wygląda w końcu jak mały miecz,
narzędzie zbrodni, corpus delicta. Anaïs otworzyła przede mną muszlę jak
podwodny świat. Syrenka machała do mnie jeszcze żywa swoją stopą, czy to
możliwe, zawsze miałem do nich słabość. Michael nalał mi wina. Myślałem, że je
zjadłem, ale one się nie poddawały, pływały w buzi w różne strony i już nie
jestem pewien, czy mi smakowały. To było morze, unoszenie się w słonej wodzie,
dryfowanie, fale i słońce, cienie kapelusza, wzorki na ciałach, corpus delicta.
Nie
jestem pewien, co było dalej, miałem kaca, czułem słony smak i falowanie. Polecieliśmy
na plażę. Anaïs i Michael zabrali mnie ze sobą i wiedziałem, że to będzie
piękna wycieczka.
A
może to było tak, że weszliśmy do muszli i ocean wyrzucił nas na plaży.
Oblizuję
się, zazdroszczę im i chce mi się pić, bo mam kaca. Wysokie słońce mruży mi
oczy, patrzy i parzy, karci złowrogo. Anaïs leży blisko, oparta na łokciu,
niczym się nie przejmuje. Nie potrzebuje parasola lub kapelusza, jest cieniem,
ciemnym kształtem na białym piasku, cudowną geometryczną figurą na plażowej
kartce, okruchem kosmosu. Ciało ma wygięte w łuk triumfalny, głowę odchyloną do
tyłu. Słońce jej nie parzy, ją gładzi po policzku, po szyi, po brzuchu,
zostawia słony smak, kropelki potu, w których może się odbijać jak w
lusterkach. Michael też jest piękny, jego klatka piersiowa góruje nad Anaïs,
leży za nią, pilnuje jak śpiący olbrzym, jest jej Alpami, z bokserkami we flagi
na szczytowaniu. Też się odbija w tych miniaturowych lusterkach na jej brzuchu,
podbrzuszu, wydaje się, że leży na niej, mieszają się, razem ze słońcem
urządzają orgię. Widać jak miniaturowe włoski na jej ciele tańczą, stają,
defilują. Widać jak w miniaturowych soczewkach, z bliska, zbliżenia, powiększenia,
uwaga, żeby się nie podpaliło, uwaga, ogień.
Nie
jestem pewien, czy Anaïs była Hiszpanką, czy Brazylijką – jedną z tych
egzotycznych dziewczyn – albo wiecznie opaloną, albo nieśmiało ciemnoskórą, jak
kawa pod koniec dnia. Michael był natomiast z Ameryki i to wszystko wyjaśnia,
wyglądał jak James Dean albo inny bóg, miał długie włosy i ciemne jak czarne
dziury okulary słoneczne, nie odbijasz się w nich, wpadasz w nie. Jeździli
błękitnym kabrioletem Peugeot, choć podobno niektórzy widzieli, jak latali. I
to by było do nich podobne. Byli tym typem ludzi, którym wszystko się udawało. Na
pewno mogli polecieć w kosmos. Nic nie musieli, a wszystko mogli. Nie tylko ja –
wszyscy im zazdrościli, każdy chciałby być jak oni. I wszyscy ich kochali.
A
wtedy leżeli obok mnie, to dziwny rodzaj szczęścia, który wszystko prostuje i
naprawia, leczy kaca. Mogłem podglądać ich do woli, zerkać na jej stopy
przyprószone piaskiem, na jego pośladki z odbitym wzorkiem ręcznika. Zapytać, o
co tylko chcę, bo założę się, że wszystko wiedzieli. Mogłem ich poprosić o
spokój, pokój na świecie, ale ja chciałem tylko, żeby tak już było zawsze. Ta
plaża, fale i ostrygi, wysokie słońce, ten lazur. Mógłbym tak leżeć do końca
świata.
Plaża
znajdowała się w Arcachon, niewielkiej miejscowości nad oceanem, gdzie
burżuazja z Bordo lubiła uciekać w weekendy. Plaża była szeroka, piasek czysty,
woda lazurowa. Przy plaży drogie restauracje, palmy i modna muzyka, słońce, gdy
chciało już zachodzić, siadało przy stolikach. W specjalnych domkach wyławiano
tutaj wyjątkowo duże ostrygi, a plażowiczów czasem odwiedzały nieco zagubione
wieloryby, zwłaszcza jeden – różowy zupełnie jak słoń. Czy Ahab nie brzmi
trochę po arabsku?
W
każdym razie ja postanawiam wtedy, że udowodnię moim nowym przyjaciołom, że też
mogę wszystko. Wchodzę do wody, wcale nie jest taka ciepła, na jaką wygląda. Czuję,
jak ten lazur jest ciężki i lekki jednocześnie, przykrywa mnie i unosi milion
minifal. Płynę na spotkanie z różowym wielorybem, na horyzoncie widać płetwę,
raczej do mnie nie macha. Płynę i obiecuję sobie, że jak już mi się uda, usiądę
na nim jak na koniu, nie zrobię nic złego, strzelę sobie selfie i puszczę wolno
jak w Małym Księciu. Ale im dłużej płynę, tym jest dalej do celu i po chwili już
wiem, że nie dam rady, ja nie mogę wszystkiego.
W
połowie drogi mijają mnie Anaïs i Michael, płyną na długiej, majestatycznej jak
Titanic desce, nawet się nie wysilają, on stoi i lekko wiosłuje długim kijem,
ona siedzi oparta o jego nogi, jej nogi też są długie, uśmiechają się – nogi i
oni. Są piękni, mam wrażenie, że tak naprawdę lecą, ledwie kilka centymetrów
nad poziomem morza, ale jednak. Wyprzedzają mnie i szybko zbliżają się do
walenia, bo oni mogą wszystko. Są swoim najlepszym światem równoległym,
odwrotnością praw Murphy’ego, jeśli czegoś chcesz, im na pewno się to uda. A
jeśli o czymś pomyślałeś, dlaczego tego nie zrobić.
Słońce
zaczyna zachodzić, barwi ten lazur czerwienią, wszystko staje się trochę
różowe. Już dawno się poddałem i leniwie dryfuję, podziwiam ich dwie sylwetki
na tle zachodzącego słońca. Dwa różowe cienie płynące po migoczącej drodze, są
jak posągi, obrysy bogów, przybysze z kosmosu, nowoczesny mit Junga. Po chwili
są już przy różowym wielorybie, witają się, przybijają piątkę i wydaje się, że
wszyscy odlatują. Wieloryb macha płetwą, wraca do oceanu, Anaïs i Michael
lądują na plaży.
Gdy wróciłem do nich, leżeli zadowoleni na ręcznikach,
kolorowych prostokątach. Wokół ludzie w kapeluszach składali parasole w paski,
pakowali stroje kąpielowe w kropki, wracali do Bordo. Anaïs i Michael chyba
nigdzie się nie wybierali. Dla mnie ta niedziela też pomału się kończyła.
Nagrzany po całym dniu piasek pachniał olejkiem do opalania, powietrze smakowało
słodko-słono jak karmel. Stanąłem nad nimi, uśmiechali się do mnie, a ja przeświecałem
im słońcem. Za ich plecami natomiast z radia cicho
rozlewała się muzyka jak przypływ oceanu. Nouvelle Vague, taka niby nowoczesna,
ale jednak stara jak twoja mama. Chciałem być plecami Anaïs, gładkimi jak
polewa na cieście, chciałem być ramieniem Michaela, żeby smarować olejkiem,
żeby wszystko otoczyć, wszystko chciałem.
Zapytałem,
jak się tu znaleźliśmy. Zabraliśmy cię z targu po śniadaniu. Zapytałem, czy
wejdziemy jeszcze raz do ostrygi. Za wami. I wtedy ich zamknąłem w muszli.
Spakowałem
się i poszedłem do tego ich peugeota bez dachu. Wziąłem ze sobą radio, dwa
piękne kobiece głosy chciały ze mną tańczyć bossa novę, a fale oceanu, tamtego
lazuru, wzburzały się na mój czyn. Zamknąłem Anaïs i Michaela w muszli i
postanowiłem ich sobie wziąć na szczęście. Niestety dopiero w samochodzie
zorientowałem się, że ich zgubiłem, muszla musiała mi wypaść gdzieś na plaży.
Od tamtej pory często chodzę na targ w niedziele i zawsze z dreszczykiem emocji
jem ostrygi, licząc na to, że przyniosą mi szczęście i już zawsze wszystko będzie
mi się udawać, smacznego.
Michał Erazmus
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz