niedziela, 31 lipca 2016

Transport bytów

Transport bytów

Jestem pisarzem. I to całkiem dobrym. To jednak tylko skutek uboczny tego, czym zajmuję się naprawdę. Transportuję byty. Sprawiam, że zmieniają położenie. Raz są tam, raz tu. Lubię to, nie jest to misją, odpowiedzialnością, żaden ze mnie Chrystus narodów. Zwykła zabawa. Bo przede wszystkim jestem mordercą. I to dużo lepszym niż pisarzem.
Nie gniewaj się, że ją zjadłem.
Na początku zawsze mówią mi: smacznego. Smacznego, szepczą. Bezgłośnie poruszają ustami, zapraszają, ruchem warg puszczają kręgi w powietrzu jak kaczki na wodzie. Potem te wszystkie ślicznotki zamieniają się w falę i korpuskułę jednczośnie, rozchodzą się w przestrzeni i drażnią moje czopki i pręciki. Smacznego, rozchylają, zmieniają prawą na lewą, lewą na prawą i udają, że są niejadalne, dobre jak lody, lato i twoja dziewczyna. Przełykam głośno ślinę.
            Nie gniewaj się, że zjadłem twoją dziewczynę. Miała serce zimne jak moje piwo. Jestem seryjnym mordercą, prawdziwym smakoszem. Poza tym dziewczyny lubią artystów.
            Upiekły się rumiane i podały się do stołu. Sala jadalna transportu miejskiego, godzina siódma czterdzieści i cztery, tak nam na imię, w autobusie albo w tramwaju o tej porze wszystkim tak samo. Najpierw tłoczymy się i niecierpliwie przestępujemy z nogi na nogę, twoje są najlepsze, jak New York drapiesz nimi chmury. Wypatrujemy. A potem wszyscy wlewamy się do jednej foremki, co rano ciasno i po brzegi, upinamy, wypinasz do mnie swoje duże oczy. Drzwi naszego piekarnika zamykają się, ucinając wszelkie spekulacje, wstyd i trzy nosy.
            Poniedziałki są najsmaczniejsze, bo tylko najlepsze potrafią imprezować również na początku tygodnia. W ostatnim nocnym autobusie na osłodę życia dostaję jak od Foresta prawdziwą Czekoladkę. Wciąż pełna witaminki D po słonecznym weekendzie spływa lepkim sokiem, roztapia się, moje biedna fondue, mam malinkę na patyku, oblejesz mnie sobą i rumieńcem, czy mógłbym zanurzyć i skosztować? Nawet nie próbuję się opamiętać, jestem żarłokiem na hipoglikemii, musi mnie pani uratować. Śliczna Pralina udaje, że nie patrzy, że jest trzeźwa, że jedzie do szkoły, na tenis i kółko teatralne. Na końcu przelewa mi się między palcami i już sam nie jestem pewien, czy ja ją zjadam, czy łapczywie wypijam. Usta mam czarne i gorzkie, milion procent kakao w mojej porannej Nutelli, pamiętaj, śniadanie to najważniejszy posiłek dnia, zwłaszcza że kolacji już nie będzie.
Wysoki sądzie, zjadłem je wszystkie, wcale nie żałuję. Proszę do mnie mówić Humbert Humbert, Humpty Dumpty, Hannibal Kanibal, i choć to takie głupie nazywać się podwójnie, to na serio – jeśli chodzi o wyszukany styl prozy – na mordercy zawsze można polegać, na zdrowie i smacznego. Czy nie miały poprzedniczek? Owszem, miały. W księstwie nadmorskiej mgły, gdzie proszę mnie odesłać, odcinając najpierw język schodzący w stąpnięciach, po jednym na każdy kęs. Panie i panowie przysięgli, oto dowód rzeczowy numer jeden: mój język w tym zeznaniu, proszę spróbować, wciąż jest na nim ich smak. Pysznie.
            We wtorki rzadko wychodzę z domu, ale jeśli już, to poruszam się tylko tramwajem zwanym podążaniem. Za nogami, które leczą. Należą do Madonny, którą widuję, jak wszyscy święci, tylko w ekstazach i w numerze siedem. Ma aureolę i pieprzyk w intymnym miejscu, jak to możliwe, że go tutaj dojrzałem? Jest surowa, zimna i blada jak na tych wszystkich rzeźbach w kontrapoście. Jestem drapieżnikiem, a pani moją świętą zwierzyną. Najpierw się czaję i obserwuję z ukrycia, zresztą ona i tak nie dostrzega zwykłych śmiertelników. Jest gwiazdą, sławną piosenkarką, wyszła z obrazu za milion dolarów i ma nogi, które leczą. Owijam je algami, kolanka do mnie mrugają, łydki pulsują energią, czystym sportem, same mięśnie w tym moim z niej sushi, i tylko uda jakby przeczuwały, chowają się za gęsią skórką. Wspinam się wyżej i węszę, czuję świeży smak, pierwotne instynkty zwyciężają, wyją gdzieś blisko, i zanurzam zęby w krwistym mięsie, w najlepszej sztuce w mieście. Zdrowo i ekologicznie, doskonale działa na ciało oraz duszę.
            Zasadniczo rzecz biorąc, konsumpcja to nie morderstwo, przynajmniej nie natychmiastowe. Poza tym każdy kiedyś umrze. Gdy zjadam je wszystkie, to tak jakbym stawał się nimi. Albo one stają się mną. Ożywają we mnie. Ich cząstki, cząsteczki chemiczne nasycają moją krew, podróżują po całym ciele i wbudowują się w moje komórki, proszę się rozgościć. I jeśli mają szczęście, pobędą tam aż do samego końca. Jestem mozaiką, kolorowym kolażem komórkowym.
            Środa minie, tydzień zginie. To zupełnie jak pani na moim języku. Nadepnęła mnie pani. Przepraszam, to zupełnie umyślnie, mówią do mnie jej pośladki. Proszę się posunąć, kontynuują, pchają się i wbijają mi się w twardy mózg w spodniach. I chcę już przybić z nimi piątkę, kiedy orientuję się, że na ramieniu siedzi jej żyrafa i pilnuje, trzeba było schować ją w szafie. Szyja pachnie zimą, wspinam się wyżej, jestem pewien, że włosy smakują lodowatą orzechówką. I już mam próbować, gdy odwraca się do mnie i tak zostajemy – twarzą w twarz. Patrzę w oczy i prawie zamarzam od chłodu. Za to jej piersi bacznie mnie obserwują i zdają się mrugać porozumiewawczo, nie przejmuj się, to tylko taka poza. Królowa Śniegu wciąż świdruje mnie beznamiętnym wzrokiem, tłum zaczyna wypełniać każdą wolną przestrzeń i zbliżamy się do siebie, grawitacja, skarbie. Ani myśli się uśmiechać, jest zdecydowanie zbyt dużo ludzi, można zapomnieć o intymności, oddychaniu i portfelach. Zaczynają napierać ze wszystkich stron, miała pani takie cudowne kształty, lordozy i kifozy, a teraz nagle stajemy się smutno jednowymiarowymi. Ściskają nas. Śnieżynka otwiera buzię i widzę wyraźnie, że w środku zrobiona jest z bordowego aksamitu, tłumy szaleją, wyciskają z niej cudowne nadzienie, które smakuje jak konfitury. Korzystam z chwili i zjadam je łapczywie, przegryzając białym jak śnieg chlebem jej ciała.
Środki transportu miejskiego komunikują ludzi. Jednorazowe bilety to jednorazowe kondomy do jednorazowej miłości. Przysięgam, kochałem je wszystkie. Przez te kilka przystanków, kiedy dowoli mogłem się delektować i objadać. Prawie codziennie wielki romans. Patrzysz, jak patrzę, uciekasz wzrokiem w okno i się uśmiechasz, spotykamy się spojrzeniami w połowie drogi, pierwsza randka, kolacja i śniadanie, ślub, wszystko na raz, a potem żyjemy krótko i szczęśliwie, dopóki nie wysiądziesz na przystanku już-się-więcej-nie-spotkamy.
Chciałbym przedstawić resztę swoich ofiar. Ale niemogę, bo zostałem złapany na gorącym uczynku.
Podobno każdy ma swojego superbohatera. Supebohaterkę. Supermocą mojej są nogi,  które leczą. Szukałem akurat kolejnej ofiary, gdy weszła do pociągu. Dobrze się znamy, moja Muza pomagała mi już nieraz. Straszna z niej jednak zazdrośnica. Nie ma żartów z takimi, wielu facetów straciło już w ten sposób głowy. No więc moja Muza usiadła naprzeciwko, nie narzekałem, całkiem fajnie, bo w lecie nie nosi majtek. A więc najpierw mi coś obiecała, a potem z dezaprobatą założyła nogę na nogę i pokręciła głową, nic nie mówiąc. Przepraszam, już nie będę! Od dziś tylko ty! I już miałem zacząć ją jeść, jeden kęs – auć, to boli! Drugi, i prąd przebiega przez cały kręgosłup. Jak to możliwe, że połamałem sobie na niej wszystkie zęby? Siadam na ziemi i zaczynam liczyć. Wszystkie. Wtedy moja Anielica Stróż wstaje i otwiera mi czaszkę, wkłada słomkę i wypija. Pomalutku, gul, gul, matko, tak seksownie trzyma w buzi tę rurkę. Wypija mój mózg, moją krew, całe wnętrze, na końcu wyciska jak tubkę po paście do zębów i zabiera opakowanie na pamiątkę. Gdy wraca do naszego domu, wszystko zwraca, bo cierpi na bulimię, dba o linię i ma plan. Wypluwa mnie jak atrament na papier i pisze, tworzy wielkie dzieła z moich resztek, maluje na płótnie olejem z mojej głowy, nawet z moich strun głosowych robi skrzypce i gra dubstep. Zostaje artystką światowej sławy. Z mojej mozaiki.
I to sztuka właśnie. Transport bytów. Raz są tam, raz tu. Spotykane gdzieś po drodze małe zdrady wyplute potem przez bulimiczną muzę.
Mógłbym przetransportować cały świat, gdybym chciał.


Michał Erazmus

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz