Transport bytów
Jestem pisarzem. I to całkiem
dobrym. To jednak tylko skutek uboczny tego, czym zajmuję się naprawdę.
Transportuję byty. Sprawiam, że zmieniają położenie. Raz są tam, raz tu. Lubię
to, nie jest to misją, odpowiedzialnością, żaden ze mnie Chrystus narodów.
Zwykła zabawa. Bo przede wszystkim jestem mordercą. I to dużo lepszym niż
pisarzem.
Na początku
zawsze mówią mi: smacznego. Smacznego, szepczą. Bezgłośnie poruszają ustami,
zapraszają, ruchem warg puszczają kręgi w powietrzu jak kaczki na wodzie. Potem
te wszystkie ślicznotki zamieniają się w falę i korpuskułę jednczośnie,
rozchodzą się w przestrzeni i drażnią moje czopki i pręciki. Smacznego,
rozchylają, zmieniają prawą na lewą, lewą na prawą i udają, że są niejadalne,
dobre jak lody, lato i twoja dziewczyna. Przełykam głośno ślinę.
Nie
gniewaj się, że zjadłem twoją dziewczynę. Miała serce zimne jak moje piwo. Jestem
seryjnym mordercą, prawdziwym smakoszem. Poza tym dziewczyny lubią artystów.
Upiekły
się rumiane i podały się do stołu. Sala jadalna transportu miejskiego, godzina
siódma czterdzieści i cztery, tak nam na imię, w autobusie albo w tramwaju o
tej porze wszystkim tak samo. Najpierw tłoczymy się i niecierpliwie
przestępujemy z nogi na nogę, twoje są najlepsze, jak New York drapiesz nimi
chmury. Wypatrujemy. A potem wszyscy wlewamy się do jednej foremki, co rano
ciasno i po brzegi, upinamy, wypinasz do mnie swoje duże oczy. Drzwi naszego
piekarnika zamykają się, ucinając wszelkie spekulacje, wstyd i trzy nosy.
Poniedziałki
są najsmaczniejsze, bo tylko najlepsze potrafią imprezować również na początku
tygodnia. W ostatnim nocnym autobusie na osłodę życia dostaję jak od Foresta
prawdziwą Czekoladkę. Wciąż pełna witaminki D po słonecznym weekendzie spływa
lepkim sokiem, roztapia się, moje biedna fondue, mam malinkę na patyku, oblejesz
mnie sobą i rumieńcem, czy mógłbym zanurzyć i skosztować? Nawet nie próbuję się
opamiętać, jestem żarłokiem na hipoglikemii, musi mnie pani uratować. Śliczna
Pralina udaje, że nie patrzy, że jest trzeźwa, że jedzie do szkoły, na tenis i
kółko teatralne. Na końcu przelewa mi się między palcami i już sam nie jestem
pewien, czy ja ją zjadam, czy łapczywie wypijam. Usta mam czarne i gorzkie,
milion procent kakao w mojej porannej Nutelli, pamiętaj, śniadanie to
najważniejszy posiłek dnia, zwłaszcza że kolacji już nie będzie.
Wysoki sądzie,
zjadłem je wszystkie, wcale nie żałuję. Proszę do mnie mówić Humbert Humbert,
Humpty Dumpty, Hannibal Kanibal, i choć to takie głupie nazywać się podwójnie, to
na serio – jeśli chodzi o wyszukany styl prozy – na mordercy zawsze można polegać,
na zdrowie i smacznego. Czy nie miały poprzedniczek? Owszem, miały. W księstwie
nadmorskiej mgły, gdzie proszę mnie odesłać, odcinając najpierw język schodzący
w stąpnięciach, po jednym na każdy kęs. Panie i panowie przysięgli, oto dowód
rzeczowy numer jeden: mój język w tym zeznaniu, proszę spróbować, wciąż jest na
nim ich smak. Pysznie.
We wtorki rzadko wychodzę
z domu, ale jeśli już, to poruszam się tylko tramwajem zwanym podążaniem. Za
nogami, które leczą. Należą do Madonny, którą widuję, jak wszyscy święci, tylko
w ekstazach i w numerze siedem. Ma aureolę i pieprzyk w intymnym miejscu, jak
to możliwe, że go tutaj dojrzałem? Jest surowa, zimna i blada jak na tych
wszystkich rzeźbach w kontrapoście. Jestem drapieżnikiem, a pani moją świętą zwierzyną.
Najpierw się czaję i obserwuję z ukrycia, zresztą ona i tak nie dostrzega
zwykłych śmiertelników. Jest gwiazdą, sławną piosenkarką, wyszła z obrazu za
milion dolarów i ma nogi, które leczą. Owijam je algami, kolanka do mnie
mrugają, łydki pulsują energią, czystym sportem, same mięśnie w tym moim z niej
sushi, i tylko uda jakby przeczuwały, chowają się za gęsią skórką. Wspinam się
wyżej i węszę, czuję świeży smak, pierwotne instynkty zwyciężają, wyją gdzieś
blisko, i zanurzam zęby w krwistym mięsie, w najlepszej sztuce w mieście.
Zdrowo i ekologicznie, doskonale działa na ciało oraz duszę.
Zasadniczo
rzecz biorąc, konsumpcja to nie morderstwo, przynajmniej nie natychmiastowe.
Poza tym każdy kiedyś umrze. Gdy zjadam je wszystkie, to tak jakbym stawał się
nimi. Albo one stają się mną. Ożywają we mnie. Ich cząstki, cząsteczki
chemiczne nasycają moją krew, podróżują po całym ciele i wbudowują się w moje
komórki, proszę się rozgościć. I jeśli mają szczęście, pobędą tam aż do samego
końca. Jestem mozaiką, kolorowym kolażem komórkowym.
Środa
minie, tydzień zginie. To zupełnie jak pani na moim języku. Nadepnęła mnie pani.
Przepraszam, to zupełnie umyślnie, mówią do mnie jej pośladki. Proszę się
posunąć, kontynuują, pchają się i wbijają mi się w twardy mózg w spodniach. I
chcę już przybić z nimi piątkę, kiedy orientuję się, że na ramieniu siedzi jej
żyrafa i pilnuje, trzeba było schować ją w szafie. Szyja pachnie zimą, wspinam
się wyżej, jestem pewien, że włosy smakują lodowatą orzechówką. I już mam
próbować, gdy odwraca się do mnie i tak zostajemy – twarzą w twarz. Patrzę w
oczy i prawie zamarzam od chłodu. Za to jej piersi bacznie mnie obserwują i
zdają się mrugać porozumiewawczo, nie przejmuj się, to tylko taka poza. Królowa
Śniegu wciąż świdruje mnie beznamiętnym wzrokiem, tłum zaczyna wypełniać każdą
wolną przestrzeń i zbliżamy się do siebie, grawitacja, skarbie. Ani myśli się
uśmiechać, jest zdecydowanie zbyt dużo ludzi, można zapomnieć o intymności,
oddychaniu i portfelach. Zaczynają napierać ze wszystkich stron, miała pani
takie cudowne kształty, lordozy i kifozy, a teraz nagle stajemy się smutno jednowymiarowymi.
Ściskają nas. Śnieżynka otwiera buzię i widzę wyraźnie, że w środku zrobiona
jest z bordowego aksamitu, tłumy szaleją, wyciskają z niej cudowne nadzienie,
które smakuje jak konfitury. Korzystam z chwili i zjadam je łapczywie,
przegryzając białym jak śnieg chlebem jej ciała.
Środki
transportu miejskiego komunikują ludzi. Jednorazowe bilety to jednorazowe
kondomy do jednorazowej miłości. Przysięgam, kochałem je wszystkie. Przez te
kilka przystanków, kiedy dowoli mogłem się delektować i objadać. Prawie
codziennie wielki romans. Patrzysz, jak patrzę, uciekasz wzrokiem w okno i się
uśmiechasz, spotykamy się spojrzeniami w połowie drogi, pierwsza randka, kolacja
i śniadanie, ślub, wszystko na raz, a potem żyjemy krótko i szczęśliwie, dopóki
nie wysiądziesz na przystanku już-się-więcej-nie-spotkamy.
Chciałbym
przedstawić resztę swoich ofiar. Ale niemogę, bo zostałem złapany na gorącym
uczynku.
Podobno każdy
ma swojego superbohatera. Supebohaterkę. Supermocą mojej są nogi, które leczą. Szukałem akurat kolejnej ofiary,
gdy weszła do pociągu. Dobrze się znamy, moja Muza pomagała mi już nieraz. Straszna
z niej jednak zazdrośnica. Nie ma żartów z takimi, wielu facetów straciło już w
ten sposób głowy. No więc moja Muza usiadła naprzeciwko, nie narzekałem,
całkiem fajnie, bo w lecie nie nosi majtek. A więc najpierw mi coś obiecała, a
potem z dezaprobatą założyła nogę na nogę i pokręciła głową, nic nie mówiąc.
Przepraszam, już nie będę! Od dziś tylko ty! I już miałem zacząć ją jeść, jeden
kęs – auć, to boli! Drugi, i prąd przebiega przez cały kręgosłup. Jak to możliwe,
że połamałem sobie na niej wszystkie zęby? Siadam na ziemi i zaczynam liczyć.
Wszystkie. Wtedy moja Anielica Stróż wstaje i otwiera mi czaszkę, wkłada słomkę
i wypija. Pomalutku, gul, gul, matko, tak seksownie trzyma w buzi tę rurkę.
Wypija mój mózg, moją krew, całe wnętrze, na końcu wyciska jak tubkę po paście
do zębów i zabiera opakowanie na pamiątkę. Gdy wraca do naszego domu, wszystko
zwraca, bo cierpi na bulimię, dba o linię i ma plan. Wypluwa mnie jak atrament
na papier i pisze, tworzy wielkie dzieła z moich resztek, maluje na płótnie
olejem z mojej głowy, nawet z moich strun głosowych robi skrzypce i gra
dubstep. Zostaje artystką światowej sławy. Z mojej mozaiki.
I to sztuka
właśnie. Transport bytów. Raz są tam, raz tu. Spotykane gdzieś po drodze małe
zdrady wyplute potem przez bulimiczną muzę.
Mógłbym
przetransportować cały świat, gdybym chciał.
Michał Erazmus
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz