poniedziałek, 4 lipca 2016

Strachy

Strachy

Dlaczego zimą nie ma owoców?
Bo wszystkie zjadła.

W nocy spadły wszystkie liście z drzew. Niby nic takiego, ale jednak to wciąż był tylko lipiec. Lipcopad smutnych liści, drzewny exodus. Wielki koniec fotosyntezy w środku lata. A więc obudziliśmy się rano i zastaliśmy drzewa rozebrane do rosołu. Może chciały się opalać?
            Zmartwiłem się trochę, że z liśćmi będzie jak z pszczołami. Einstein kiedyś zapowiedział, że gdy wyginą pszczoły, z Ziemi znikną również ludzie. Spadły wszystkie liście. Ile więc nam zostało czasu? Z gałęzi smutno zwisały owoce. Nagie drzewa z odsłoniętymi narządami wyglądały, jakby właśnie rozebrały się do aktu. Namaluj mnie – martwą naturę. Drzewo nie umiera, kiedy traci liście, człowiek nie umiera, kiedy się rozbiera. Przeszedłem się i jak co rano zebrałem dla niej owoce. Były większe niż zazwyczaj, pełniejsze i miększe. A więc to była upojna noc, bo wyssały cały sok z liści. Lubiłem dotykać owoce, bawić się nimi jak jedzeniem, rysować paznokciem wzorki na skórce, zatapiać palce w miąższu, zlizywać sok z ręki. Zebrałem owoce i zaniosłem jej, a nagie drzewa opalały się w wysokim słońcu.
            Ona opalała się w wysokim zbożu. Stała tam tak długo, że miałem wrażenie, że jest już złota. Dorodna jak kłosy gotowe na żniwa. Przyszedłem cię ściąć, pomyślałem. Słodka, owocowa dziewczyna za moim domem. Zboże szumiało, bo mi zazdrościło. Bardzo nie lubiłem tej drogi, kłosy kłuły w ręce, a ja codziennie musiałem się przez nie przedzierać. Choć tego dnia było ich jakby mniej. Stanąłem na chwilę, raziło, zmrużyłem oczy. Bardzo ładnie rosła w tym słońcu. We włosach siedziały kruki gotowe do odlotu w czarną chmurę na niebie. Ale dziś nie będzie padać. Odwróciła się i spojrzała na mnie, próbując zapanować nad rozwianymi ptakami. Pozwól mi być ptakiem, który cię rozdziobie, dla niepoznaki przynoszę gałązkę – kosz owoców. Ona też ma owoce. Jeżynowe włosy. Albo kruki. Zamiast ust wielka wiśnia do oblizania. Przygryza wargi i widzę, jak kwaśny sok plami szyję przezroczystą jak sukienka, potem dekolt, po topografii ciała błądzą jej zagubione krwinki czerwone. Owoce szukają mięsa. Mamy letnią anemię, w żyłach sok zamiast krwi. Mój sok jest sfermentowany jak wino, a ty masz w sobie jeszcze pszczoły. Żeby nogi jak miód mogły spływać z samej góry i lepić ręce. Hot dogi z miodem, nogi karabiny, nogi drabiny na słońce, pozwól mi się wspiąć i zastrzelić.
            Podchodzę bliżej i podaję jabłko. Jest miękkie jak jej ciało. Ściskam w dłoni i czuję słodki zapach, syrop między palcami. Uśmiecha się. Dziękuje mi serdecznie pośrodku pola za moim domem.
            Poznałem ją na jakimś weselu. T a m t y m weselu. Od razu poprosiła, żebym się z nią ożenił. Odmówiłem, powiedziałem, że nie chcę, bo potem jest już tylko nuda. Dobrze tańczyła, obiecała, że kiedyś mnie nauczy. Tańczyć, ubierać, zachowywać. Nieźle się bawiliśmy i bałem się, że wszystko zepsuje. Boję się poważnych dziewczyn. Poważnych ludzi. Miała piękną czerwoną sukienkę jak Monica Bellucci. Może była Monicą Bellucci. Monica też wszędzie chodziła śmiertelnie poważna. Trochę się zakochałem, a trochę upiłem, poza tym – wiadomo – nic tak nie działa, jak czerwona sukienka.
            Potem gdzieś się schowałem, trochę uciekłem, byłem mistrzem ucieczek. Letnia noc grała wokół na świerszczach. Albo konikach polnych. Wśród koników morskich to samce wysiadują swoje dzieci i pilnują, by dorosły. Koniki polne tylko grają i próbują zaimponować samicom, hultaje wyrywają dupy i tylko jedno im w głowie. Kto mnie przypilnuje?
Znalazła mnie. Miała czarne jak kruki i jeżyny włosy, wiśniowe usta i nogi na księżyc. To będzie noc magiczna jak góra. Zapytałem, czy jest Rachelą, czy Chochołem. Zaśmiała się i odpowiedziała, że Strachem. Strachem na wróble, fobią społeczną, lękiem wysokości. I chce mi pomóc. Będzie mnie bronić i strzec przed złem jak przed wróblami. Była najpiękniejszym Strachem na wróble, pomyślałem. Obiecała więc, że będzie mnie pilnować, jeśli będę grzeczny. Nie byłem i zacząłem sobie wyobrażać Bóg-wie-co.
            Znowu uciekłem, a ona rano znowu mnie znalazła. Zagrodziła mi przejście, stanęła w drzwiach. Była najpiękniejszą bramą, jaką znałem. Poszła za mną. Pojechaliśmy na wakacje i nieźle się bawiliśmy. Wciąż bałem się, że wszystko zepsuje. Potem kupiła dom. Zasłoniła mi oczy, podskakiwała ze zniecierpliwieniem i tadam! zrobiła mi niespodziankę. Był tam basen, sad pełen owoców i złote pole zboża.
Leżeliśmy przed domem, popijając sok. Mówiła, że dom jest niezbędny, żebym dorósł i się z nią ożenił. Miałem ochotę uciec, ale była najpiękniejszym Strachem, jaki znałem. Było lato. Latem gniją owoce i pachną słodko. Mówiła, że można z nich zrobić wino albo podać mi do ust dłonią z paznokciami koloru dojrzałych jabłek. Jej ulubiony kolor. Trzymamy się na języku i rozpuszczamy jak martwa natura latem.
Zamieszkałem więc w tym domu z sadem i polem, ale wciąż się bałem, że wszystko zepsuje, więc nie wpuszczałem jej do środka. Jak pieska. Zostawiałem tylko na noc zapalone światło, a co rano zbierałem owoce i zanosiłem jej jak śniadanie do łóżka. Stała w polu i się złociła razem ze zbożem. Za każdym razem serdecznie mi dziękowała. Nie miała mi za złe, że nie chcę się z nią ożenić i wpuścić jej do domu, bo w lato noce są ciepłe i przyjemne. Była moim Strachem na wróble. Na wszystko. Powiedziała, że mnie wychowa i nauczy. Gotować, prać, pracować. Lataniaspadania. Sprawi, że dorosnę i znajdę sobie poważne zajęcie i dobry gust. Twierdziła, że zakochałem się w niej przy tak przyćmionym świetle, że nie dałoby się w nim nawet wybrać porządnego garnituru. Nauczy mnie.
A ja wciąż wyobrażałem sobie Bóg-wie-co. I trochę się nudziłem w wielkim domu. Zacząłem więc zbierać jak mały chłopiec rzeczy dla dużych chłopców. Ustawiałem w garażu samochody w równych rządkach. Wieszałem czapki i deskorolki na ścianach. Powiedziała mi, że kiedyś przykryje je wszystkie porządnymi obrazami. Urządzałem też wielkie jak Gatsby przyjęcia i kolekcjonowałem przyjaciół. Zostałem nawet taksydermistą, szybko jednak znudziło mi wypychanie zwierząt i przerzuciłem się na dziewczyny. Zapraszałem je do siebie, a potem chowałem po kątach.
            Nie gniewała się na mnie i cierpliwie czekała w polu za domem. Poprosiła mnie tylko o niebieskie migdały. Bardzo się zmartwiła losem Świata i postanowiła hodować pszczoły. Dałem jej wszystkie swoje niebieskie migdały, bo lubiłem, patrzeć, na jej nogi jak miód. Świetnie smakowały z jeżynami i wiśniami. Czyli ratowała świat i pilnowała, żebym rósł, hodując pszczoły, nogi i odpowiedzialność. Kupiła mi kiedyś za to specjalną zabawkę, Tamagotchi z dorosłością, żebym też coś hodował, karmił, patrzył, jak umiera. Bo dorosłość to takie zwierzątko, które musi zdechnąć, żeby dorosnąć.
            Oddałem więc jej wszystkie swoje niebieskie migdały i przestałem wyobrażać sobie Bóg-wie-co.
            Tamtej nocy miałem sen, że przylecieli kosmici i zabrali ją i owoce. Kiedy się obudziłem, okazało się, że w nocy spadły wszystkie liście z drzew. Niby nic takiego, ale jednak to wciąż był tylko lipiec. Lipcopad smutnych liści, drzewny exodus. Wielki koniec fotosyntezy w środku lata. A więc obudziliśmy się rano i zastaliśmy drzewa rozebrane do rosołu. Może chciały się opalać?
            Jak co rano zebrałem owoce i jej zaniosłem. Stała pośrodku pola, spływała sokiem, miodem i słońcem. Opowiedziałem jej swój sen i spytałem, co ona robi nocami? Nie zaśmiała się, odparła, że przyjmuje gości i rozmawia z kosmitami. Czasem wpada nawet porwany przez nich Jung i razem żartują sobie z Freuda. Jeżynowy kruk siedzący jej we włosach nagle zaskrzeczał i wydziobał jej wiśnię zamiast ust. Więc nie powiedziała już nic więcej, a ja zdecydowałem się w końcu i zaprosiłem ją do domu. Ale teraz to ona nie chciała już wejść do środka. Była Strachem.
            Zacząłem się smucić i rozmyślać nad jej losem. Okazało się, że dom jest na kredyt i muszę go spłacić. Co robiła nocami? Zacząłem nawet widzieć kręgi w zbożu jak w filmach o kosmitach. Bałem się sprawdzić, ale na wszelki wypadek zostawiałem otwarte drzwi. Co rano zbierałem jej kosz owoców i zapraszałem do domu, a ona wciąż tylko serdecznie mi dziękowała. Chciałem się z nią ożenić i spieszyłem się, bo co rano było jej coraz mniej. Kończyły się też owoce i lato. Kruk odleciał z jej jeżynowymi włosami i wiśniowymi ustami. Nie chciałem stracić miodu, miękkich owoców i lepkiego soku. Poszedłem na studia, zacząłem pracować i nieźle zarabiać. Lato mijało. Dobrze się ubierałem, dokonywałem trudnych wyborów i miałem swoje priorytety, aż w końcu powiedziała, że jutro do mnie przyjdzie. Ucieszyłem się i całą noc nie spałem.
A jutro skończyło się lato i okazało się, że odeszła. Zabrała mi wszystkie owoce i niebieskie migdały.
Nie była wróżką-zębuszką, czarodziejką, która przyleci i sprawi, że dorosnę. Była Strachem na wróble, na wszystko, pilnowała i strzegła mnie przed światem. Odeszła i zostawiła pusty dom i pole bez zboża. Nawet tajemnicze kręgi zniknęły. Kosmiczne dożynki na koniec lata. Na koniec lata zbiera się zboże, na koniec lata jest winobranie, drzewa zostają bez liści i owoców, wykastrowane. Na koniec lata koszą też ludzi jak pszenicę, owies, grykę jak śnieg białą. Zabrała mi wszystkie owoce i wyssała soki. Urosłem kilka metrów, kilometrów, byłem już duży i dosięgałem Słońca i już wiedziałem, jak to jest, kiedy ma się wiosnę w głowie, a jesień za oknem. I to też prawda, że potem jest już tylko nuda. Jesień jest złota i nudna.

Gdy lato się kończy, z pól uciekają Strachy, niosąc kosze pełne owoców i niebieskich migdałów. Wędrują wzdłuż dróg i nagabują obcych. Proszą o podwiezienie i odpowiedź, nie chcą spokoju. Potem w nagrodę częstują sokiem z fermentowanych jabłek i winogron. Pachną słodko, ale się nie uśmiechają, bo nie mają ust, które kiedyś były wisienką na czyimś torcie. Strachy są nagie i nigdy nie śpią, są złote jak polska jesień. Uciekają do ciepłych krajów. Gdy lato się kończy i spotkasz Strachy, pamiętaj, że to czyjeś dziewczyny, prawie żony.
Dlaczego zimą nie ma owoców?
Bo wszystkie zjadła.


Michał Erazmus

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz