sobota, 12 kwietnia 2025

Neon Mango Sticky Rice Buddha

 Neon Mango Sticky Rice Buddha

 

Znalazłem ją tam, ze skórą w kolorze neonów, a przecież poleciałem do Tajlandii szukać siebie. Miała na twarzy rozsypany złoty pyłek zamiast makijażu, błyszczała w środku nocy jak złoty posąg, odbijała światła miasta, mnie. Obiecała, że wszystko znajdę, ale ja już nie chciałem szukać, teraz chciałem już tylko gdzieś się z nią zgubić. Mogła być wróżką, bo zawsze dotrzymywała słowa, poprosiłem więc, żeby obiecała, że wszystko będzie dobrze. Pokręciła tylko głową. No dobra, powiedziałem, to niech już będzie ten sens świata. Była nowym człowiekiem, nie potrafiła kłamać, zamiast tego zawsze się uśmiechała. Już łapię, albo wszystko może być dobrze, albo mogę zrozumieć wszechświat. Chodź, powiedziała, wzięła mnie za rękę, pokażę ci Bangkok.

            Podobno Buddha zjadł tutaj mango i odszedł, tak na zawsze, czyli po buddyjsku przebudził się i zniknął w nirwanie, wyjaśniła mi, gdzie właśnie jesteśmy i dlaczego mam nikomu nie mówić, to tajemnica. To tajemnica, ale podobno ostatnio wrócił i ma zrobić porządek. Powinien wrócić w to samo miejsce, nie? A więc to dla mnie szansa, żebym się odnalazł. A w Bangkoku można znaleźć wszystko, chodź. Wzięła mnie za duszę i pokazała.

            Najbardziej na świecie żałuję, że nie zrobiłem jej wtedy tego zdjęcia. Stała w jasną noc, miała luźną pomarańczową sukienkę jak szaty mnichów, białe wysokie adidasy i białe długie skarpetki, duszę też białą, ale czarne majtki. Po jednej stronie świecił neon 7-eleven i oblewał ją kolorami, po drugiej wysoko palma błogosławiła, jak to tylko potrafią palmy w ciepłych krajach. I ona na środku ulicy też błogosławiła w neonowej aureoli jak jakiś Buddha na plakacie, pamiętam wszystko, w neonowym świecie nowy człowiek.

Odruchowo sięgnąłem po aparat, ale ona zamknęła oczy i kazała mi go wyrzucić, nie wolno robić zdjęć. Jesteś podróżnikiem czy turystą? Wyjeżdżasz, żeby odkrywać i doświadczać, zrobić fotografię w głowie? Być tu i teraz, nie tam i potem. Popodróżuj trochę. Albo nie trochę. Bardzo, najbardziej. W dżunglę, w morze, w siebie, w kosmos. Otworzyła oczy, uśmiechnęła się łagodnie, wzięła ten mój aparat i położyła na chodniku pod tamtym neonem. Pogłaskała mnie, rany, chcę, żeby nie przestawała mnie dotykać, pomyślałem, tak mogę doświadczać, odkrywać, podróżować. A ona stwierdziła, że kiedy robimy zdjęcie, zdjęcia, więcej zdjęć, od razu o tym zapominamy, szkoda by było, nie wzruszyła ramionami. Może miała rację, pamiętam przecież wszystko. Na pewno miała rację, zawsze miała, ale ja boję się do dzisiaj, że zapomnę. Może ten mój aparat wciąż tam jest pod tym neonem i nagrał mi tę całą opowieść.

A obok palma. I przypominam sobie, że wysoko w liściach błyskały na czerwono oczy jak na starych fotografiach, podglądały nas.

            Chodź, poszukamy, wzięła mnie, i nie wiem do dzisiaj, czy nie wzięła mnie za kogoś innego. Ale poszedłem, wynająłem nam skuter i nazwałem go rakieta, żeby móc z nią odlecieć.

Wstydziła się przyznać, że chciała pójść na walkę muay thai, sztuki ośmiu kończyn. W końcu buddyzm zabrania przemocy, nie można nikogo krzywdzić, nawet mrówek i komarów. No chyba że chodzi o turystów, ich jest za dużo na świecie, przydałoby się pozbyć kilku, choćby kilku milionów. Zabiera mnie więc na walkę turysta kontra podróżnik. Mają świecące się lepko ciała, pulsujące mięśnie pod pomalowaną na złoto skórą, są jak złote posążki, które ożyły, mają twarde mięśnie, wszystkie kończyny, ciała. A więc żyją i żyją trybuny pełne i głośne, biją się i biją brawa, krzyczą i krzyczą reflektory, rażą, opalają, roztapiają ring i wszystkich. Niedługo wszyscy się świecą i lepią. Gong bije najgłośniej. Oczywiście że powinien wygrać podróżnik, ale turystów jest nieskończenie dużo, zdaje się, że wylewają się zewsząd, zalewają nas jak tsunami, siedzą na trybunach, w wiecznej kolejce na wakacjach, następny, proszę. Biedna Tajlandia. Biedny świat.

Chodź, bierze mnie, weźmy świat i uratujmy.

A potem poszliśmy do klubu, żeby zebrać drużynę. Noc w Bangkoku jest jaśniejsza od dnia, ludzie dopiero wstają, słońce już nie męczy, a gwiazdy uciekają, bo nie lubią cudzego blasku. A to miasto świeci radioaktywnie. Na ulice zewsząd wylewają się światła, światła we wszystkich kolorach, z każdej strony, sączą się nawet od dołu i oświecają. Tajowie nie znają umiaru. W niczym. Słońce więc nie przeszkadza, zasypia. Gwiazdy uciekają z nieba, szukają przygód gdzie indziej, jak ludzie i nie tylko ludzie. Ludzie wstają, jedzą kolację albo śniadanie, w końcu tu wszystkie posiłki są podobne, potem ubierają się tak, żeby na końcu wygodnie się rozebrać. I wstają też duchy i demony, też chcą coś znaleźć, najlepiej przygody albo ciebie, ludzi, których zwiodą.

Tajowie w ogrodzie mają specjalne domki, małe ołtarzyki dla swoich małych demonów. Kiedy młody Taj wychodzi o zmierzchu na imprezę, przystaje przy swoim ołtarzyku w ogrodzie. Jest głośno od ulicy, ale cicho w myślach, kiedy pozdrawia swoje prywatne demony. Składa ręce, skłania głowę. Kiedy wychodzi się na imprezę, lepiej zostawić swoje demony w domu. A kiedy młody Taj wraca nad ranem z imprezy, może nieco chwiejnym krokiem, ale zawsze z pewnym pokłonem staje znów przed ołtarzykiem. Składnia głowę, składa ręce. I odkrywa, że jego demony też wyszły na miasto, wciąż nie wróciły.

            A my tak jechaliśmy przez rozbudzone neonowo miasto, tamte oczy nas śledziły, były przekrwione od spalin i kolorów, biegły za nami po wysokich budynkach, gapiły się z wieżowców, pilnowały nas i machały ogonami.

W klubie natomiast spotkaliśmy demony z tych wszystkich dużych świątyń, kamienne posągi pilnujące Buddhy. Za dnia są z kamienia, pilnują bram, złotych wież, w nocy zakładają złote suknie, sukienki i złote łańcuchy, w nocy chcą się odnaleźć. A w Bangkoku znaleźć można wszystko. I w nocy nikt nie ma serca z kamienia. Wzięła mnie za rękę, mocno, na parkiet i do baru, przedstawiła kilku z nich. Ale ja nie boję się demonów, bo spotkałem gorszych ludzi. Uściskała się z nimi, ucałowała, a ja byłem taki zazdrosny. No ale musiałem to przełknąć jak duriana, bo mieli nam pomóc, mieli plan jak uratować świat. Jeden z nich długo mi się przyglądał i wreszcie zapytał, co tam wytatuowałem sobie na ręce. Mój kosmos, to mój równoległy wszechświat, a on odpowiedział, że to odważnie. Tutaj w Tajlandii, jeśli nie jesteś grzeczny, tatuaże robią ludziom na złość. Trzeba dbać o tatuaże, bo mogą zamienić się w klątwę. Jeśli nie znajdziesz lepszego wszechświata, ten na ręce wchłonie cię jak czarna dziura, zawyrokował. I wtedy zaproponował mi układ.

Marzą mu się wakacje. Chce gdzieś pojechać, coś zobaczyć, odkryć, popodróżować trochę. Ale nie może, bo za dnia jest z kamienia, ma pracę, musi pilnować świątyń, żeby turyści jej nie zniszczyli, nie zjedli, nie zadeptali, nawet nie wiesz, co potrafią wymyślić, żeby tylko zrobić zdjęcia. Czy mógłbym się z nim zamienić, chociaż na chwilę, pyta zuchwale.

Miał złote ubranie i złote kły zakręcone jak wąsy, oczy jak po narkotykach i wieczny uśmiech Tajów. Demon obiecał mi, że jeśli wytatuuję sobie jego głowę, on zdradzi mi sekret kosmosu. Jeśli wytatuuję sobie jego głowę, zamienimy się na jeden dzień miejscami. I w zamian odda mi sekret świata w zamian. Też się uśmiechnąłem, bo ja już ich dobrze znam, demony są przebiegłe, demony są złośliwe i na pewno jest w tym jakaś sztuczka. Podziękowałem więc grzecznie, choć było mi trochę przykro, że mój demon nie pojedzie na wakacje. A tymczasem znowu dałem się porwać. Znowu wzięła mnie za rękę, na której wytatuowany mam swój kosmos. Wzięła mnie na dach, na miasto, bo z modnych barów na dachach widać podobno koniec świata.

            A na granicy widoku, tuż na horyzoncie, gdzieś tam gdzie kończy się świadomość, stamtąd wciąż spoglądały na nas te oczy, migał ruch, błyski i wystające ogony zza winkla. W końcu w którymś momencie już wiedziałem, złapałem, były małpie.

 

***

 

            Demony zostały całą noc w klubie, w końcu jutro znów ciężki dzień. A ona rano zabrała mnie do tych wszystkich świątyń, żeby pokazać, jak te same demony grzecznie stoją z kamienia i pilnują. Nie śpią, złowieszczą łypią na turystów. Potem cały dzień jeździmy na skuterze i wdychamy wilgotne spaliny. Obejmowała mnie od tyłu, zamykała oczy, nuciła jakąś mantrę. Medytowała nawet na skuterze. W wiecznych korkach Bangkoku przeciskałem się jak prawdziwa rakieta.

Tropikalne spaliny mieszały się z jej słodkim oddechem i czułem jej słodką skórę jak te wszystkie szaliki z kaszmiru, jedwabiu albo jaśminu, chciałem się nią słodko owinąć. Zawsze zakładała kask i znowu miała ten złoty makijaż, na policzkach złoty pyłek. Gubiła złote gwiazdki, kiedy mijaliśmy głośno kolorowe tuk-tuki. Chyba miałem szczęście.

Wieczorem siedzieliśmy na tych ich wysokich krawężnikach i jedliśmy słodki ryż z mango, uśmiechała się i oczywiście że musiała mieć długie nogi. Beton parował wilgocią dusz przechodniów. Wysokie krawężniki są po to, żeby duchy nie spacerowały po mieście. Przecież wszyscy wiedzą, że duchy nie potrafią skakać. Można im za to podkładać nogi, zwłaszcza takie nogi.

            Miała więc długie nogi, a ja nie mogłem oderwać wzroku, siedzieliśmy na wysokim krawężniku, zapadał zmrok. Ludzie biegali we wszystkie strony, nikt nie chodził, ale ona uśmiechała się do nich szeroko. Nad głowami przemykały podniebne brudne pociągi i małpy z cichym pomrukiem. Czaiły się, błyskały zębami, kradły turystom telefony i aparaty. Śmiała się, grzeczne małpki, mówiła, nie wolno robić zdjęć. Jakiś Europejczyk usiadł obok nas i zapłakał. Nie rób zdjęć, objęła go czule, poczęstowała mango i powiedziała, żeby się rozejrzał. Jesteśmy tymi wszystkimi smakami, kolorami, zapachami, mięśniami, ustami, pupą, włoskami, skórąpiersiąnogą, czujesz, jak smakujesz. Pocałowała go, spróbowała, a potem poczęstowała go nami. Nie rób zdjęć, czuj. Zdjęcia zapominają. Czujesz? Jeszcze go polizała na koniec, poklepała po policzku i puściła, wypuściła. Uciekł, a armia małp dalej urządzała polowanie na turystów, w mieście zapanował terror.

I zatrudniliśmy te małpy. Cały dzień z nimi jeździmy. A potem zakładamy z demonami firmę organizującą wycieczki dla turystów. Obiecujemy przygody, raj, wszystko. Najpierw małpy zabierają im telefony, potem my zabieramy ich do jakiejś świątyni, najlepiej o zachodzie słońca, żeby zabrać im dusze, bo wtedy pilnujące demony ożywają z kamienia.

A więc demony zjedzą tych wszystkich niepotrzebnych turystów, miliony ludzi z całego świata, dziękujemy za uwagę i skorzystanie z naszych usług. I to nie jest tak, że mamy złe intencje, wszystkim obiecujemy nirwanę, przebudzenie, chcemy dobrze, uratować świat.

Więc pamiętaj następnym razem.

Kiedy będziesz gdzieś coś zwiedzać.

Jest was za dużo i nas jest dużo. Nie zwiedzaj, bo demony patrzą.

A więc pamiętaj następnym razem.

Kiedy jakiś kamienny posąg będzie nieruchomo stał przy jakiejś bramie, jakiś gargulec na ścianie, kurek na dachu. Będą cię obserwować, gapić się, pilnować, polować.

Po zachodzie słońca wstaną i cię zjedzą.

Nie zwiedzaj, uciekaj, wracaj, skąd przyszedłeś.

Nie zwiedzaj, podróżuj, odkrywaj.

Jeśli życie jest podróżą, zostaw hotel i basen, chodź popływać w morzu. W morzu dusz z demonami. Jeśli życie jest podróżą, a ty jesteś turystą, z każdym zdjęciem komuś pęka dusza i wnętrze wylewa się do morza, chodź popływać. Jeśli życie jest podróżą, a ty kochasz się z tubylcami, wszystkie demony podglądają spod poduszki. Wysyłasz pocztówki, pryskasz się sprejem na komary, jedziesz dalej i dalej zwiedzasz, patrzysz w górę, na karuzeli kręcisz się w kółko. A demony szczerzą zęby, wyciągają rękę, może chcą pomóc, wyrwać cię z zaklętego kręgu, jak to mówią, wysadzić z karuzeli istnień, wędrówki dusz. Wędrówki komarów. Chodź, stań z boku, obudź się.

Rzucasz więc pracę, pakujesz plecak, robisz sobie tatuaż kosmosu na ręce i jedziesz dalej. Stoisz na brzegu, na jakiejś górze, skaczesz. A potem uśmiechasz się, patrzysz w otchłań, ma oczy nirwany, szczerzysz się do tego demona i mówisz, powiedz Buddha, zróbmy sobie selfie w neonowej aureoli.

A więc to bajka o turyście, demonie i Buddzie. Turysta chodzi w kółko i robi zdjęcia. Demon próbuje go złapać. Buddha w pozycji lotosu unosi się nad ziemią i się uśmiecha. A kiedy turysta robi sobie z nim selfie, Buddha pokazuje język, nie boi się, bo nie wierzy w piekło. Demony mają obowiązki, uciekły z biura, są obowiązkami, nie śpią, dyszą ciężko, wiecznie za plecami. Gonią turystę. Turysta ma w kieszeni wszystkie swoje rzeczy, pilnuje, ogląda się za siebie, boi się, że demon go okradnie. Prosi więc Buddę, żeby nauczył go latać. Ale ten tylko się uśmiecha. Demon odpowiada, że musi mu najpierw zapłacić, bo turyści płacą. Nie płacą za to podróżnicy, ale żeby latać, trzeba skończyć podróż. I kiedyś na pewno jakiś turysta zostanie nowym Buddhą, rozwiążę tę zagadkę i pokona demona. I może żyje się tylko raz, ale to gra w nieskończoność.

Bo ludzi jest strasznie dużo, turyści we wszystkich tych turystycznych atrakcjach robią te wszystkie straszne turystyczne rzeczy. Uciekaj. Zdjęcia, restauracje, pijąjedzą, dotykają, lepią się, są jedną masą, ludzkimciastemmięsem, demony się cieszą najedzone, uważaj następnym razem. Ucieknijmy razem.

A więc kiedy już uratujemy Bangkok, ruszamy dalej, można przecież jeszcze uratować świat. Zostawiamy miasto, jedziemy nad morze, poproszę jeszcze więcej, więcej palm, piasku, fal.

 

***

 

Zdradzę wam sekret, na wakacjach zawsze czytajcie książki o miejscu, do którego wyjeżdżacie. Ja tak robię. Tylko nie przewodniki, bo to nuda. Najlepiej jakiś metafizyczny dramat z postmodernistyczną, lewicującą nutą albo chociaż przygodówkę o wyspie skarbów. Ja tak robię, tylko nie jestem akurat na wakacjach, a w Tajlandii. Leżymy na plaży, jest zachód słońca, pomarańczowe światło sączy się do wody, oblewa nam stopy. Na horyzoncie statki rysują wzorki. Mrużę oczy, świat się rozpuszcza. Ludzie wokół znikają, kiedy patrzę, jak twój złoty makijaż błyszczy w tym świetle zachodzącego słońca. Jesteś złotym piaskiem, chcę cię schować do kieszeni, mieć we włosach, rozcierać między palcami, uwierać w kąpielówkach.

I niektórzy ludzie naprawdę zwalniają, jakby zachody słońca włączały tryb slow-motion, na chwilę przestają być turystami, obejmują się, mrużą oczy, patrzą w dal, na horyzont rozpuszczający się w końcu świata, może to naprawdę jest koniec świata, radioaktywny świt nowego. Nie słychać szumu fal, tylko ryk silników, zamiast chmur spaliny jak ciemne węże pływające po niebie. Zachód słońca w hałasie silników spalinowych, jej policzki błyszczące ciemniejącym złotem, odbijające ten koniec świata. A ja czytam akurat książkę o rajskiej, zakazanej plaży. Obiecuje, że mnie tam zabierze, tylko najpierw zrobi porządek.

Była nowym człowiek, była pewna, że wszystko się uda, wszystkie problemy rozwiążą się same, każdemu można pomóc. Czasem trzeba go tylko zjeść przez demona. I naprawdę potrafiła wszystko załatwić. To jest przyszłość ludzkości, teraz będą rodzić się już tylko tacy ludzie, prawda. Prawda? Uśmiechała się dużo, rozsypywała ten swój złoty pyłek z policzków, dotykała wszystkich i wszystkiego, chciałem, żeby mnie też zamieniła w złoto. Chcę być twoim posążkiem, weź mnie schowaj, w serduszku, albo chociaż w szufladzie jak złote dildo.

Ale tak serio to była poważna sprawa. Codziennie medytowała, wszystko widziała, każdego zauważała, każdym chciała się zająć. Mówiła, że uważność jest wtedy, kiedy używasz wszystkich zmysłów. I używała ich, i to jak ich używała. A wdzięczność to, kiedy przepraszasz codziennie świat, bo wiesz, że możesz lepiej. Aczkolwiek ona była najlepsza. Każde kolejne życie to nagroda za poprzednie, zastanów się, na co zasłużysz następnym razem. Wierzyła w reinkarnację i powtarzała, żebym pomyślał, jaka musiała być dobra w poprzednim życiu, skoro teraz jest zajebista.

Do tego oczywiście była najpiękniejsza, oczywiście że tak. Długie nogi, migdałowe oczy, złota skóra, mieszanka wszystkich ludzi świata. Była szczytową formą ewolucji, lepiej nie będzie, można się rozejść, natura przeszła grę w genetykę. Jadła tylko słodkie rzeczy, na śniadanie, obiad i kolację, nic więc dziwnego, że lubiła takich słodziaków jak ja. A ja tak bardzo chciałem zjeść ją, chociaż ugryźć, no weź, daj spróbować. I może było tak, że do wszystkich się uśmiechała, bo nikt nie potrafił się na nią gniewać. No więc skoro mamy już najlepszego na świecie człowieka, pokolenie końca, musimy z tym serio skończyć, bo ludzi jest za dużo. Chciała zebrać gdzieś wszystkich i wszystko im wytłumaczyć, podpalić i ugasić ogień.

Zakłada więc swoją świątynię na plaży w Tajlandii, żeby turyści mieli gdzie się nawrócić. Zabiera ze sobą kilku ludzi i kilku nie ludzi, chłopcy i dziewczęta – młodzi i piękni, idealni. Oraz demony – sprytne i złośliwe, mądre. Za dnia są z kamienia, w nocy żyją bardziej niż ludzie. Wybiera też mnie oczywiście, a ja pomagam, coś buduję, budduję, organizuję, uczę się mantry i masażu. Mamy starożytne dachy, duchy i złotego Buddhę z neonową aureolą, ale nie potrzebujemy wielkich wież, żeby być blisko kosmosu. Zostaje legendą, wszyscy chcą jej dotknąć, każdemu mówi, jestem twoim guru, dlatego jestem na górze.

Świątynia jest na plaży, nie mogło być lepiej. A jednak. Świątynia jest na plaży w centrum najbardziej turystycznego kurortu, bardziej się nie da. Uważa, że tak da szansę największym turystom, jest najlepsza w końcu. Każdy będzie mieć szansę w każdej chwili się nawrócić, przestać być turystą, zostać podróżnikiem.

Leżę więc na plaży, odpoczywam, bo mieliśmy ciężki dzień, dzisiaj akurat uwolniliśmy słonie. Nie wszyscy wiedzą, że na słoniach nie wolno jeździć. Słonie to największe zwierzęta w dżungli, zastanów się, ile potrzeba siły, żeby zamknąć je w niewoli i zmusić do posłuszeństwa. Co trzeba im zrobić? A więc uwolnić słonie! I my dzisiaj jesteśmy dumni, bo uwolniliśmy kilka kolejnych słoni w Tajlandii. Morze cicho szumi, ale go nie słychać, bo silniki spalinowe krzyczą. Zamiast piasku są muszelki, biorę w garść, są pokruszone, podeptane, przesypuję między palcami. Obserwuję, jak jest zamyślona i patrzy w niebo. Nie widać gwiazd, uciekły. Woda jest ciepła i ciemna, bo neony zalewają plażę kolorową breją z drugiej strony, stoi na brzegu, chce uciec, namawia mnie. Rozmyśliła się, chyba jednak nie ma nadziei dla tych wszystkich turystów. Skacze do wody.

Zostawiamy więc świątynię demonom i kilku najprzystojniejszym mnichom, poradzą sobie. Na pożegnanie tamten demon jeszcze raz proponuje mi układ. Jeden dzień w tygodniu zamienimy się miejscami, żeby mógł zobaczyć chociaż słońce. Za dnia ja zamienię się w kamień i popilnuję świątyni i turystów, a on będzie mógł zobaczyć, jak wygląda dzień, jak świeci słońce, co się robi rano. Też marzy o wakacjach. Jeśli się zgodzę, chociaż na jeden dzień w tygodniu, on zdradzi mi sekret świata i sens życia. Kręcę głową, ale on jest przebiegły, mówi, żebym się nie decydował od razu, żebym się namyślił. I jeśli się zgodzę, wystarczy, żebym sobie wytatuował jego głowę, on będzie wiedział. I pojedzie wreszcie na te wakacje.

Słyszałem, że podobno niektórym demonom udało się uciec. Omamiają turystów, zaklinają ich w kamień. A więc czyjeś demony uciekły i teraz grasują na twoich wakacjach. Zaczynają podróż, w końcu są buddystami, ale jak każdy, kto uciekł z zaklętego z więzienia, chcą się też zabawić, trochę pogrzeszyć. W końcu są demonami, mogą wszystko, nic nie muszą. A więc pachną muggą, bo boją się komarów i mogą zabijać bezbronne istoty. Puszczają Lanę del Rey, kiedy jadą za tobą, podglądają i ocierają w klubie. Uczą się surfować, żeby zawsze unosić się na powierzchni morza waszych dusz. Są buddystami, ale oszukują, łobuzy, deptają mrówki i twoje serce. Ale nigdy nie robią zdjęć, podróżnicy nigdy nie zdejmują kawałków rzeczywistości na później, chłoną teraz, podobno nie widać ich też na fotografiach. Buddyzm to podróż dusz przez kolejne wcielenia, głębiej i dalej, nie zawsze lepiej. Czasem komuś udaje się zostać złotym wielkim posągiem, być do nieba, a czasem ktoś zaklnie cię w kamień i każe pilnować głupich turystów, a więc uciekaj i pilnuj się.

Jesteśmy podróżnikami, więc uciekamy przed turystami. Lasy w Tajlandii są gęste, poprzetykane palmami, w koronach błyskają czerwone oczy, z oddali ostrzegają głosy ptaków. Skały są wysokie i strome, pionowe jak ściany, natura sama zbudowała mur. I ona już wie, gdzie mnie zabierze. Mówi, że zna to miejsce z mojej książki. Nie da się tam pójść, można tylko popłynąć. A więc zgadzam się.

Są z nią zawsze te trzy duszki – medytacja, uważność, wdzięczność – nikt ich nigdzie nie widział, dopóki jej nie spotkał. Siedzi na lotosie, prawie unosi się w powietrzu ze skrzyżowanymi nogami, i głaska je delikatnie, drapie za uchem, klepie w pupę, a one cicho się uśmiechają, kładą do góry brzuszkami. Są płochliwe, trzymają się z dala od miast, boją się hałasów, razi je sztuczne światło. Lubią za to wylegiwać się na słońcu. Wtedy zamykają oczy. Uczy mnie tego wszystkiego, mnie też głaskadrapieklepie, mruczę zadowolony.

I w końcu naprawdę zabiera mnie do raju. Nie ma tam nikogo. W nocy są gwiazdy, słychać szum fal, w dzień z czułością odbija się od nich słońce. Odkrywamy dżunglę wiele dni, wiele dni leżymy na plaży, wiele dni kochamy się w świetle księżyca. Nikt nam nie przeszkadza, nigdzie nie ma turystów, jest idealnie. A więc tak wyglądają idealne wakacje, a może idealne życie? To straszne, zabrała mnie do raju, ale nudziło mi się tam. Wszystko więc się psuje, kiedy robię zdjęcie. Nikt by przecież nie wiedział, że raj istnieje. Turystom więc udaje się zlokalizować naszą plażę i już wszyscy nie mogą się doczekać, żeby zobaczyć, zrobić swoje zdjęcie, odhaczyć, przepraszam.

Ale ona się nie gniewa, jest w końcu nowym człowiekiem. Rozumie, że dla nas nie ma ratunku. Jedź sobie na wakacje, gdzie chcesz, ale nie zaznasz tam spokoju. To brzmi jak klątwa. Daje mi całusa na pożegnanie, a potem tatuuje sobie siedem głów demonów, jak siedem dni tygodnia, jak 7-eleven. I wtedy zamienia się w złoty posąg Buddhy. A jakiś demon ucieka na wakacje i chce cię teraz dopaść.

No więc pojechałem do Tajlandii szukać siebie, a znalazłem wszystko. Poza jednym ostatnim, nie zrobiłem żadnych zdjęć, więc pewnie nikt mi nie uwierzy. Wróciłem do domu i zostały mi teraz tylko spodnie w słonie i wiedza, że Buddha był kobietą, gorącą laską, nowym człowiekiem, wiedziała wszystko i dlatego stąd uciekła. Świat się kończy, ale zawsze można pojechać na wakacje. Bogowie uciekli, a demony już dawno są na wakacjach, patrzą w słońce i je nie razi, a więc uważaj, pilnuj się tam, kiedy robisz zdjęcia, turysto.

 

 

Michał Erazmus

wtorek, 14 stycznia 2025

Koniec lata, koniec świata 5 i 6

 Koniec lata, koniec świata

***

 

A więc wszyscy jesteśmy kawałkami kosmosu, natomiast Ty jesteś moim ulubionym wszechświatem. Martwisz się o to, co zostawimy za sobą w starym kosmosie, bo jesteś dobrym człowiekiem, ja jestem zły, zły na siebie, zazdrosny o wszystkich innych równoległych, o tego jednego, jak się go pozbyć. I jak się pozbyć siebie, jak się pozbyć nas.

            Dobrze wyglądasz, wiesz. Pięknie, trochę pijana latem w mieście, masz owocowe usta, kawową skórę, tylko trochę lodu w oczach. Służy Ci słońce, długie wieczory, długie nogi, sukienki i późne poranki. Francja będzie idealna, spodoba Ci się.

            Ledwie wczoraj jeszcze byłem we Włoszech, rano zrobiłem idealną kawę, jadłem słodkie śniadanie, piłem sok. Znowu jak w tym filmie, też Ci się podobał, całowałaś mnie, kiedy jedli brzoskwinie. A może morele. I chciałaś mnie nazywać swoim imieniem, żeby nikt się nie zorientował.

            Na wieczór zaprosiłem na kolację tych kilku znajomych stamtąd.

          Ale najpierw rano, dobrze słyszysz, do śniadania cykady na tarasie. To będzie dobry dzień, słońce jest jeszcze nisko, ale popołudniu nie powinno być  za gorąco, bo Twoje ciało jest daleko, poza tym wieje przyjemny wiatr. Wolę noc, wiesz o tym, ale lubię pić kawę rano z tym widokiem – pinie, umierające w rozkwicie agawy i w oddali połyskujące morze. Niskie słońce z ukosa patrzy ze mną na kafelki ułożone w jakiś antyczny wzór, może to wzór kwantowy, kafelki Schroedingera, przesunę nogą jedną odpowiednią i otworzy się portal do naszego świata, równoległego wszechświata.

            Tymczasem piję kawę, którą lubisz, słońce jest nisko, oblewa antyczne kafelki pomarańczową polewą, jem brzoskwinie na śniadanie bez Ciebie i słucham cykad, do wieczora zostanie już tylko jedna.

            Kiedy wieczorem urządzam pożegnalną kolację dla tych kilku ludzi, których zdążyłem tam polubić, towarzyszy nam już tylko śpiew samotnej cykady. Wiesz, że jedna cykada brzmi zupełnie inaczej. Jak sygnał z innego świata. Denerwuje, niepokoi. A więc jest ostatni dzień lipca, ostania cykada, lato nie może być już bardziej w środku i wtedy na chwilę nie martwię się niczym, bo zaraz mamy się zobaczyć.

            Stoję na tarasie z widokiem na morze i Księżyc, to eleganckie połączenie, jak moja koszula rozpięta u góry, Ty mnie nauczyłaś. Lubisz tę koszulę, zakładałaś ją i cieszyłaś się, wąchając. Stoję oparty tyłem o barierkę, tyłem do tego eleganckiego w falach Księżyca i podglądam przyjaciół. Też mają ładne koszule, luźne sukienki, śmieją się trochę za głośno, pijąc wino. Ja uśmiecham się cicho, kiedy przypominam sobie, jak cicho podglądałem Cię na mieście. Bo taką mieliśmy umowę, żeby być cicho. Choć nie byłaś cicho wtedy w toalecie w tamtym klubie, na pewno pamiętasz. Potem wróciłaś do swoich dziewczyn, ja do swoich chłopaków. I choć później już głośno Cię podglądałem, Ty udawałaś, że mnie nie widzisz, mimo że wciąż miałaś rumieńce. Albo kiedy u mnie w mieszkaniu bałaś się, że jesteś za głośno, przypominałem Ci, że mam głuchą sąsiadkę. Leżałaś na brzuchu, mocno trzymałaś poduszkę, rozlałaś włosy na pościeli, dreszcze na ciele, na pupie tatuaż motylka, mnie w sobie, cały świat daleko. Dlatego głośniej, szeptałem Ci w ucho. Tak ładnie się wstydziłaś, zamykałaś oczy, odchylałaś głowę do tyłu, widziałem Twoją szyję i zatkane ręką usta. Wiem, że się mnie nie wstydzisz, ale nikomu nie mówisz.

            To Twoja zgrabna stopa powinna przesunąć ten antyczny kafelek w willi we Włoszech, wtedy na pewno otworzyłabyś portal do innego świata dla nas. Ale nie było Cię tam, a ja się zastanawiam, jak to możliwe, że nam się nigdy nie udało. Jak to mogło nie wyjść, skoro jesteśmy dla siebie stworzeni. Skoro idealnie pasujemy. Że jeśli istnieje reinkarnacja, w poprzednich wcieleniach byliśmy razem, nie obok. Teraz też jesteśmy, tylko w innym świecie, w równoległym wszechświecie. Tak, daj mi swoją zgrabną stopę, przesunę kafelki, bo ten świat tutaj to mozaika niepasujących ludzi.

            Dlatego kiedy czekałem na Ciebie na lotnisku, kupiłem Ci pocztówkę z Rzymem, jest kiczowata i jest na niej napis „Bella Ciao”, chciałem Ci opowiedzieć potem o tym dziwnym włoskim komunizmie, ale że chcę, żebyś Ty była tylko moja. Zacząłem Ci więc pisać te tęskne kiczowate słowa.

            A potem wylądowałem w Warszawie. Zdjąłem kapelusz, okulary, założyłem niepokój na ducha. Zobaczyłem Cię i przysięgam, że przez chwilę wszystko wydawało mi się takie proste. Uciekajmy więc. Widziałem to też w Twoim spojrzeniu, przez dłużej niż sekundę. Przepraszam, ale nie ma dokąd, pomyślałaś potem. A więc znowu mamy umowę, żeby być cicho. Służy Ci lato, wiesz, cudownie wyglądasz, Twój mąż też. I wspaniałe masz te dzieciaki, przysięgam, znowu zbiję z nimi piątkę. Wiem, że jesteś zazdrosna, ja też. Świat to dziwna mozaika.

            Przywitaliśmy się więc na lotnisku, Ty poleciałaś na południe, a ja zostałem dokańczać lato w mieście, cieście Warszawy. Baw się dobrze, buziaki.

 

***

 

Lazur to kolor oczu wakacyjnych wróżek. Kto go tutaj wylał, i czy można utopić się w oczach. Potrzebowałam tego, żebyś wszystko zostawił i przyjechał, dziękuję, powiedz, że wszystko będzie dobrze. Masz te stylowe kąpielówki w paski, modne okulary, jeden z tych Twoich za głośnych zegarków i francuską gazetę w ręce. Zapomniałeś tylko, że pasków się nie łączy, że nie powinieneś zakładać tej koszuli w paski do tych spodenek w paski, no trudno, lubię je w końcu. Patrzę na Ciebie pod słońce, mrużę oczy, za Tobą ten błyszczący lazur, łapiesz mnie za co chcesz i ciągniesz. Lazur to oczy wakacyjnych wróżek, widziałam dzisiaj dziewczyny, które nago kąpały się w lazurowej wodzie, napełniały się nią, aż w oczach pojawiał się słony kolor. Czy też możemy się w niej kąpać do utraty tchu, czy wolno nam się napić. Podobno słony wzmacnia inne smaki. Jak dzisiaj smakujesz. Podobno, och, już ostatnie podobno, od słonej wody zapomina się o wszystkim, tak jak ja przez chwilę zapomniałam, że zostałeś na lotnisku, nie przepraszaj.

            Usiadłam właśnie w kawiarni w Nicei z widokiem na to lazurowe morze, ale to Twoja kawa jest moją ulubioną. Zrobiłam zdjęcie, mam nadzieję, że kolory wyjdą. Widzisz ciemne wnętrze, duże okna, sylwetkę jakiejś Francuzki, poprawia staranny kucyk, zastyga w połowie ruchu, patrzy na słońce rozlane po Promenadzie Anglików, jasną prawie białą plażę i ten nieśmiały lazur połyskujący łagodnymi falami po horyzont. Przysięgam, że moje oczy się też się kąpią. Uśmiecham się, kiedy przypominam sobie, że masz większą wannę od mojej. Piliśmy w niej razem kawę i nie tylko, i nie tylko piliśmy, och, jak ja lubię Twoją kawę, przysięgam. Tak jak Ty wiele razy.

            Mam już skórę w kolorze słonego karmelu, chciałbyś spróbować. Ty masz większą wannę, ale ja mam większe łóżko, pamiętasz. Kiedy chowałam się pod kołdrą, mówiłeś, że świecę. Zamykałeś miło oczy, kiedy Cię dotykałam, lizałam, całowałam. Nie z każdym zamyka się oczy. Kiedy siadałam na Tobie, zrzucałeś kołdrę, chciałeś mi patrzeć w oczy, wstydziłam się, ale uwielbiam to, wchodziłeś we mnie też przez oczy, od środka wibrowałeś, potem już nawet nie chciałam mrugać, byłeś twardy w mojej duszy, mruczałam wtedy, pamiętasz. Kładłam ręce na Twojej klatce, paznokciami zostawiałam ślady, tropy, żeby potem znowu je znaleźć, odkryć, cieszyć się, że są moje. Ściskałeś moje pośladki, podnosiłeś, opadałam, odgarniałeś mi włosy, a potem znowu podnosiłeś wyżej, mocniej, w kosmos. Kiedy leżałeś później obok, też błądziłeś palcami, szukałeś swoich śladów, martwiłeś się, że ktoś odkryje. Więc nie mów mi, proszę, o komunizmie, ten motylek na pupie jest tylko Twój, przysięgam, że naprawdę nikomu innemu nie pozwalam go dotykać. Wiem, że lubisz słony karmel, chcę, żebyś go wziął na język. Wiesz, że Cię znam, wiem, że lubisz słodkie śniadania, wiem, że wiesz, że ja lubię słone, dlatego Cię ugryzę i zostawię ślad, przynieś się do łóżka z tą swoją kawą.

            Wstałam dzisiaj wcześnie rano, zjadłam śniadanie na słono na targu, ostrygi, które smakują morzem. Popiłam Prosecco, można pić wino do śniadania na południu Francji. Potem pojechaliśmy pociągiem do jednego z tych małych miasteczek za Niceą, żeby popływać w pięknym miejscu, zrobić zdjęcia, być ładnym, pozować innym ludziom do pocztówek z wakacji, odbijać się w ich okularach słonecznych. Rozumiem tych Twoich Francuzów, te wszystkie miejsca tutaj promieniują radioaktywną klasą, czuć to w powietrzu, bo czuję się jak modelka z Vogue’a. Te wszystkie miasteczka tutaj ułożyły się wygodnie, leżą razem i wygrzewają się w słońcu. Domki w kolorach bikini odsłaniają plaże jak w negliżu, oblewają się słoną wodą lazurową, mają mokre sny, słone sny. Prężą muskuły na skałach, dumnie i fallicznie wznoszą się wysoko kwiatostany umierających agaw. Umrzeć, ale pokazać się twardo i wysoko. Czy tutaj w ogóle można być nieszczęśliwym. Może faktycznie to jest to miejsce, do którego powinniśmy uciec i ułożyć się wygodnie obok. Dlaczego znowu nam się nie udało.

            Na plaży było przyjemnie głośno, fale krzyczały, dzieci szumiały, cykady śpiewały. Wiesz, super mam te dzieciaki, ale trzeba ich pilnować. Nie płyń za daleko, nie wchodź wysoko, posmaruj się kremem, powiedz ładnie. Nie jestem wcale dobrym człowiekiem, on jest lepszym ojcem, ale to mnie uwielbiają. My chyba nie mielibyśmy dzieci, nie wiem. Widzisz, nie wiem wszystkiego. Teraz poszły znowu gdzieś biegać, a ja siedzę w tej kawiarni, potrzebowałam tych wakacji, ale kawę piję gorszą od Twojej, a na zewnątrz słychać cykady.

            Dlaczego nam się nigdy nie udało, co. Myślisz, że naprawdę istnieje gdzieś świat, gdzie jesteśmy razem, spokojnie, leżymy, chodzimy, pijemy kawę, słychać cykady. Myślisz, że śpiew samotnej cykady to sygnał ratunkowy, głos cykady z innego świata, która przeniosła się tutaj niechcący i tęskni. A może to jej towarzyszom udało się uciec. A może to my niechcący przenieśliśmy się tutaj i teraz szukamy desperacko drogi powrotnej. Napiszmy do Roberta Penrose’a, że fizyka kwantowa bawi się w chowanego. A Ty jesteś moim kotem Schroedingera, jesteś i Cię nie ma.

            Wakacje są fajne, robię zdjęcia analogiem, trenuję tę pieprzoną uważność, smakuję piękno, tak jak radzą te wszystkie mądre głowy. Sztuka zauważania. Sztuka niezauważania Ciebie. I możesz się śmiać, ale zbieram ten wakacyjny pyłek na zapas. Potrzebuję tego, zaraz będzie jesień, przywiozę Ci trochę. Koniec lata, koniec świata. Może wtedy znajdziemy inny równoległy wszechświat. Jeszcze tylko trochę popływam w tym słonym lazurze, pomrużę oczy na połyskujących falach, wypożyczę łódkę, poczytam książkę. A później może kiedyś nam się uda.

            Byłam taka zazdrosna na lotnisku, a Ty byłeś taki spokojny, nienawidziłam tego. Zostaw mnie. Albo nie. Bo tęsknię. Chcę Ci przywieźć trochę tego roznegliżowanego piasku spod mojego bikini. Schowam go do książki, będzie pachniał moją skórą. Wysypiemy go do Twojej dużej wanny, kiedy wrócę. Kiedy wrócę, zrobisz kąpiel, poproszę. Może użyjemy jakiejś biochemii albo magii, albo fizyki, żeby woda była lazurowa. Będzie koniec lata, będzie koniec świata.

  

***

 KONIEC

  

Michał Erazmus

niedziela, 12 stycznia 2025

Koniec lata, koniec świata 3 i 4

 Koniec lata, koniec świata

 

***

    

Przed chwilą wypłynąłem za horyzont, odwróciłem się i wciąż Cię tam nie było. Były te odrapane na różowo włoskie kamieniczki, a Ciebie nie było w sukience w to Warszawskie lato. Jesteś daleko, a woda bardzo słona, zamykam oczy. Widzę Cię w tej sukience w lato – w kwiatki albo w owoce, i przypominam sobie, że latem nie nosisz bielizny. Uśmiecham się. Oblizuję wargi jak czereśnie, woda jest słona, jak Twoja skóra w lato.

            Mijałem po drodze piękne jachty z pięknymi ludźmi. Panie miały na sobie tylko ciemne okulary, panowie drogie zegarki, udawałem, że tylko podglądam, bo tak naprawdę nie mogłem oderwać wzroku. Zgrabne jak ich kształty statki, drewno brązowe jak opalenizna, żagle białe zęby gryzły wyblakłe od słońca niebo. Panowie stoją na burcie, bujają się jak kostki lodu, mają drinki w ręce, panie leżą na tym eleganckim drewnie, ręką głaszczą nie swoją łydkę. Kołyszą się i patrzą mi w oczy. Już nie udaję, że podglądam. Kiwamy sobie porozumiewawczo. Ktoś włącza muzykę, na innej łódce tańczą. I uśmiecham się, bo przypominam sobie, że nie potrafisz tańczyć, a tak bardzo lubisz. Jak w tej książce, której nie czytałaś, ale oglądałaś film. Głęboka woda ma kolor ciemnego błękitu jak z kosmosu i wtedy zawracam na plażę.

            Kolory zamieniły się miejscami, ciemny błękit głębokiej wody, wyblakły lazur wysokiego nieba. Na drewnie mokre plamy kobiecych stóp, krople białego słońca schną mi na ramionach. Wszystko jest nieco monochromatyczne, ledwie kilka użytych barw przez jakiegoś włoskiego niebiańskiego malarza, oni są bardzo religijni w końcu. Na odwrocie przesyłam Ci ten kadr z niebem, z morzem, z masztami i z trzema kolorami na krzyż w eleganckich paskach. I jeszcze te parasole na plaży, w różowo-białe paski, wyglądają jak lizaki dla dorosłych. Obok dziewczyna czyta jakąś książkę, ja też, tylko że znowu podglądam. Proszę, nie bądź zazdrosna, podglądam tytuł, nie patrzę na jej palce skrzyżowanych stóp, nogi prowadzące gładko do pępka, nawet nie wiem, że bikini ma kolor piasku, zlewa się monochromatycznie ze skórą, że ziarenka piasku uwierają ją za paskiem stroju, jak ten pieprzyk na szyi, że w jej okularach mrugają światełka odbite od pofalowanego morza. Powiedz mi, a Ty czytasz coś nowego ostatnio.

Pamiętasz, jak rano o trzynastej czytaliśmy u mnie w łóżku, zaspani po tamtej nocy. Poprosiłaś mnie o espresso zamiast śniadania, pod kołdrą było ciepło, ale miałaś zimne nogi i taką gładką skórę. Jedną ręką przerzucałem kartki, drugą Cię głaskałem, łydki, kolana, uda, brzuch, tam i z powrotem. Wędrowałem palcami, uśmiechałaś się cicho znad książki, kiedy niechcący zbłądziłem pod Twoimi czarnymi majtkami, zamykałaś oczy, odkładałaś książkę grzbietem do góry i odchylałaś głowę, głęboko oddychałaś. Było Ci cieplej, czułem pod palcami całe Twoje ciało, tętno między udami, nie pamiętam, jak ściągnęliśmy te majtki, jak zamieniliśmy się miejscami, kiedy znowu nago pod kołdrą czytaliśmy od nowa te same rozdziały. A teraz leżę tutaj na plaży, piasek jest gorący, tęsknię za Twoimi nogami, i choć w okularach też mi się odbija mrugające morze, po drugiej stronie oprawek migocze Twój głos.

Lećmy w sierpniu na Lazurowe Wybrzeże, wynajmiemy motorówkę, popłyniemy za horyzont, rozbierzemy się, popływamy, zrobimy mokre plamy na drewnie, a potem poczytamy książki, falując z tym lazurem, proszę, zobaczmy się na lotnisku.

 

***

 

Chodzę po mieście i robię zdjęcia analogiem, bo uczę się dostrzegać te sławne małe rzeczy, może to głupie, ale chyba nie. Leżę właśnie nad jednym z tych otwartych basenów miejskich, dużo tu ludzi, wiesz, niektórzy są ładni mają to coś, oczy, uśmiech, szyję dołeczki pupęstopyksiążkęstyl, robię więc zdjęcia. Kiedy już je wywołam, poszukam na zdjęciu i sprawdzę, czy dalej mi się podobają. To lato jest za gorące nawet w wodzie. Widzisz, ludzi jest za dużo, planeta jest za ciepła, tak, ucieknijmy. Lato w mieście, zbieram kawałki do analoga, owoce soczyste jak nasze ciała, jest tak ciepło, że upieklibyśmy się w ciasto, że leżelibyśmy nago, zerwałabym, dodała mąki, lato w cieście, ciasto z naszymi owocami słońce piecze w globalnym zapale.

            A więc piszesz, że u Ciebie Włosi mają eleganckie paski na plaży. Tutaj te kolory nad basenem krzyczą jak cykady w ciepłych krajach. Na pewno słyszysz je tam od rana do wieczora, wiem, że lubisz, bo to dźwięk wakacji. Tutaj czerwone kąpielówki, bikini w panterkę, różowe klapki, mozaika ręczników jak pikseli, to dźwięki Warszawy nad wodą, słyszysz. Woda w basenie wyblakła od słońca, już trawa jest bardziej niebieska, codziennie deptana przez ładne i brzydkie stopy, Ty moje tak bardzo lubisz, wiem.

Najpierw leżę i czytam trochę, a potem siadam wygodnie, podwiewa mi sukienkę w to lato, przygładzam na udach. Siadam wygodnie, bo jest co wygodnie oglądać, nie myśl sobie, że też nie podglądam. Na brzegu basenu siedzi para nastolatków, nie przestają się całować, o rany, ile to już godzin. A są przy tym tacy spokojni, ona odchyla się do tyłu, rękami opiera się za plecami, on pochyla się nad nią, jedną ręką trzyma jej twarz, drugą spokojnie głaszcze udo. Pod słońce widzę tylko ich sylwetki, ale wiem, że są najpiękniejsi tutaj. Też chcę, tęsknię, wiesz. A więc wysyłam Ci to zdjęcie: brzeg basenu jest spokojny, para całujących się nastolatków jak nowoczesne rzeźby, tło jest natomiast niespokojne, wzburzona woda w basenie, pełna tych wszystkich dzieciaków, krzyków i plusków, a nad wszystkim w oddali majestatycznie wznoszą się warszawskie bloki.

            Koleżanka obok afirmuje. Leży na drogim ręczniku, wystroiła się, widzi palmy, słońce w technikolorze, surferów. Pożyczyłam jej te okulary słoneczne, w których świat jest ładny, pamiętasz. Blondynki są truskawkowe, mężczyźni opaleni, słychać wakacyjne przeboje. Podobno jeśli się o czymś myśli, to się wtedy dzieje. To przecież nawet nie jest nowoczesny mit Junga, to stare przysłowie o samospełniającej się przepowiedni. W Warszawie jest teraz moda na równoległe wszechświaty, wiesz. Masz nawet nie myśleć, tylko to czuć, być pewna albo pewny, albo pewni, zmieniać stany kwantowe. To zabawne, że fizycy tłumaczą świat natchnionym szamankom znad Wisły albo nad basenem miejskim. Roger Penrose na pewno za to dostał Nobla.

            Zastanawiam się tylko, jeśli już uda mi się przenieść do równoległego wszechświata, co dzieje się wtedy w tym starym, czy zostaje po mnie dziura, czy moi bliscy o mnie pamiętają, czy mi wybaczają.

            A więc mam na sobie sukienkę w to lato i dobrze pamiętasz, że wtedy nie noszę bielizny. Nawet nie myślę, nie muszę sobie wyobrażać, bo jestem pewna, że delikatnym ruchem podciągasz tę sukienkę jak splątanie kwantowe. Przyciągasz mnie mocniej, ściskasz pośladki, znowu błądzisz, przyjacielu. Palcami kreślisz chaotyczne ruchy po ciele. Patrzysz mi w oczy, całujesz, odpychasz, kładziesz na ręczniku albo na stole. Całujesz mi stopy, tak bardzo się wstydzę, zamykam oczy, kiedy dochodzę, a moje stopy błądzą po Twojej klatce piersiowej.

            W Warszawie jest moda na równoległe wszechświaty, wiesz. Ale to nie nowość, że ludzie szukają, prawda, kombinują milion razy, jak by to zmienić, jak by tu uciec, jak by tam zostać.

            A więc czytam teraz książki o fizyce kwantowej, żeby znaleźć nam równoległy wszechświat.

            A więc uciekamy. W sierpniu widzimy się na lotnisku, to już za kilka dni. Wszystko będzie dobrze, słońce i plaża, książka i łódka, wino i woda, obiecujesz. Jak jest po francusku równoległy wszechświat.

***

...CDN...

poniedziałek, 25 listopada 2024

Koniec lata, koniec świata 1 i 2

Koniec lata, koniec świata

 

***

 

Śniło mi się dzisiaj, że byliśmy na wakacjach, potem się obudziłem, za oknem słońce gadało za głośno, morze podglądało z wiatrem przez firankę, nie było chłodno, a Ciebie w pościeli. No więc to był tylko sen, że jesteśmy tutaj razem, choć bywa mi tutaj raczej pięknie. Poznałem wczoraj fajnych Francuzów, mówili, że Nicea jest ładniejsza niż Włochy.

Usiedliśmy w porcie w Cefalù, jakieś łódki leniwie stały, nie kołysały się na morzu, na tle starych kolorowych sycylijskich domów, jakieś dzieci trochę krzyczały, trochę się śmiały, jacyś starzy Włosi bez koszulek leniwie siedzieli na składanych krzesełkach, a my leniwie patrzyliśmy, jak słońce od wszystkiego się odbija, zatrzymuje, nikt się nie rusza, wszystko ogrzewa się jak jaszczurka na murku, leniwie. Świat naprawdę stał w miejscu. Wiesz, są takie magiczne punkty na mapie, trafiasz tam i przestajesz myśleć, nic więcej nie trzeba, mamy farta. A jednak Ciebie tam nie było i nie było Ciebie w mojej pościeli dzisiaj rano. Ten port to bardzo filmowe miejsce, na pewno go kiedyś widziałaś, na odwrocie pocztówki jest zdjęcie. Kolory rozpuszczone na budynkach, morze, które stoi w wodzie, ktoś się kąpie, ktoś krzyczy, ktoś puszcza muzykę, ale nikt się nie rusza, słońce patrzy.

Potem słońce zaszło, skończyło się piwo, Francuzi poszli potańczyć, a ja wróciłem do domu spać. W nocy chciałem Ci podmuchać w ucho, połaskotać się Twoimi włosami w policzek, uśmiechnęłabyś się przez sen, pobłądziłbym ręką po Twoim brzuchu, piersiach, obudziłabyś się, złapałbym za udo, przyciągnął mocniej do siebie, kochalibyśmy się od tyłu, tak jak lubisz, powoli, pościel jest gorąca, ale Ty masz dreszcze, kiedy dochodzisz. Może dlatego potem mi się śniłaś, a ja przecież rzadko mam sny. Ty pewnie często śnisz, że spotykamy się przy barze na plaży. Widzimy się dzisiaj też.

I tak sobie myślę, że moglibyśmy się spotkać w sierpniu, na lotnisku przypadkiem i gdzieś polecieć razem, uciec znowu, żeby zatrzymać świat na chwilę?

 

***

 

Noce są teraz za duszne do spania. A więc nie spałam wczoraj, a Ty uciekłeś stąd do ciepłych krajów. Ale wiesz, tutaj też jest za ciepło. A więc moja pościel rano, kiedy wracam, pachnie miastem, rzeką i jakąś przyprawą, którą teraz wszyscy noszą. Pryskają się cali, przysięgam. Długie szyje i krótkie dusze migoczą kropelkami potu i perfum, ma się ochotę polizać. Za uszami, żeby podmuchać, zaciągnąć się. Nadgarstki, żeby pociągnąć i potańczyć. Przysięgam, nad Warszawą w to lato zawisła chmura jednych perfum, uzależnili się, jak od tej przyprawy z tej Twojej książki o kosmosie. Jest za ciepło i za duszno do spania. Podobno są uniwersalne, dla mężczyzn i kobiet, królewski las, tylko że po francusku.

            Uśmiecham się, kiedy przypominam sobie, jak mówisz po francusku. Układasz usta w des huîtres, pochylasz się do przodu, wyginasz go w łuk, bo jest nieco krzywy, dobrze to wiesz. Pochylasz język do przodu, stukasz o zęby i wargi. Twój język francuski tańczy, zatańcz ze mną, chciałabym zawisnąć na nim, wygiąć się w łuk, stuknij w moje wargi, proszę, poliż, wolno ci, potem szybko, niżej, wejdź. Złapię cię za włosy, będą pachnieć tą przyprawą. Jestem słodko-gorzka, otwieram usta, odchylam głowę, dmuchasz mi między udami, jestem też trochę słona jak des huîtres, rękami sięgasz wysoko, chcę być twoją przyprawą, lodami w to za ciepłe lato. Uśmiecham się, kiedy przypominam sobie, jak mówisz po francusku, bo kochasz się lepiej, niż mówisz.

            Robię teraz zdjęcia analogiem, wiesz, bo uczę się doceniać te słynne małe rzeczy, może to głupie, ale chyba nie. Z tyłu masz zdjęcie z wczorajszej nocy. Jest tam barka na Wiśle, neony odbijają się w wodzie, a może to łuski z ogonów dyskotekowych syren. Zdjęcie jest trochę rozmazane i nie jestem teraz pewna, czy to mgła, chmura przyprawy nad Warszawą czy za dużo wina. Stoję na mostku, mam te Twoje ulubione dołeczki, to moja wina, że tak się uśmiecham, dobrze Ci tak. Ludzie są kolorowi, spoceni, ja też, mam kolorową sukienkę, tańczą obok, łapię kogoś zamiast Ciebie, ale wrócę do domu sama i będę pachnieć tą rzeką i przyprawą, nie Tobą. Ale nie myśl sobie, że nie będę smakować.

            Tak, weźmy jakiś samolot, nie musimy go kraść, w sierpniu możemy kupić pierwsze lepsze bilety na lotnisku i pokażesz mi, jak smakują des huîtres na śniadanie na południu Francji.

 

***

...CDN...

wtorek, 5 września 2023

Antique punk

 Antique punk

 

            Świat skończy się tego lata. I powiedz mi, dlaczego ludzie się śmieją, kiedy kończy się świat. Nic innego już nam nie zostało. A więc to jest ostatnie lato, ostatnie dni wakacji, pierwsze chwile radioaktywnego świtu. Naukowcy nie mają wątpliwości – świat skończy się tego lata. Będzie jak w filmach, podobno nie ma odwołania. No więc co można robić, kiedy świat się kończy? Można na przykład pojechać na wakacje.

niedziela, 26 marca 2023

Diamond beach

 Diamond beach

 

Elfy na Islandii naprawdę wierzą, że ludzie istnieją. Obchodzą nawet specjalne święto, kiedy pod drzwiami swoich domów zostawiają dla nich prezenty, małe kawałki zorzy, które w tajemniczy sposób znikają w nocy. Przynosi to podobno szczęście całej elfiej rodzinie. Potem te małe kawałki zorzy mają spadać na dobrych ludzi w równoległym wszechświecie. Ale to nieprawda. Na dobrych ludzi nic nie spada z nieba. Małe zielone i różowe kryształki spadają tylko na tych, co potrafią się najlepiej bawić, bo kryształki zorzy to podobno dobre narkotyki. Podobno Luna to sprawdziła i za to też kochała ludzi. No i mają też lepsze kluby.

            Była śliczną elfką, miała długie uszy, długie nogi i długi język, gdy całowała, smakowała jak tęcza uwięziona w lodowcu, bo rozpuszcza się w ustach. Lubiła się bawić i kochać, lubiła tańczyć i lubiła ludzi, byli zabawni i poważni naraz, a do tego mieli elektro świecące jak słoneczny wiatr w ciemnych dyskotekach. I tamtego lata w klubach modny był prawdziwy kosmos na językach, w powietrzu i w mózgach. Och, jak Luna uwielbiała lato spędzać na Ziemi.

            Przejść pomiędzy światami można w miejscu, gdzie pojawia się akurat zorza. Popatrz, przecież zorza to jest totalnie portal do równoległego wszechświata. Kolor zorzy zależy od koloru włosów elfa – różowe, zielone albo niebieskie, a zorza tęczowa jest wtedy, kiedy pomiesza się muzykę Lany del Rey z niemieckim elektro, podobno w żyłach zaczyna płynąć brokat, a siniaki na szyi wyglądają jak kolorowe odległe galaktyki i wtedy kilka elfów przechodzi na Ziemię razem.

            A więc w elektrycznym mroku dyskotek ich włosy świecą jak w ultrafiolecie, są miniaturowymi zorzami. W klubach jest kosmos, a te wszystkie elfie dziewczyny to komety na twoim kursie kolizyjnym. W środku jest ciemno, spocone ciała połyskują metalicznie, w oczach odbijają się zorze. Na zewnątrz wciąż i wciąż jest jasno, słońce roztapia i rozpuszcza północ w cichy świt, słońce nie zachodzi i nie wschodzi, trzyma się z boku cały czas, jest zimne jak serce twojej dziewczyny. Islandzkie lato to długie jasne godziny, kiedy mózg wcale nie odpoczywa, kiedy liczysz, że chociaż zmęczone ciała położą się obok siebie i zasną. I to wcale nie jest łatwe tak imprezować, czekając na nieprzychodzący zachód albo wschód. Kiedy ostatnio wyszliście z klubu i było tak jasno, tak cicho, że w uszach elektro mieszało się ze śpiewem ptaków.

            Ale Luna lubi tę porę roku najbardziej. Jest rybą w wodzie, ptakiem w powietrzu, językiem w twoich ustach, potencjałem elektrycznym w twoim mózgu, jest drapieżnikiem, twoim przeznaczeniem, twoje ciało jest jej daniem głównym i deserem. Pochodzi z innego świata i może właśnie dlatego tak cię do niej ciągnie, za te fale grawitacyjne należy się nagroda Nobla. Jej koleżanki też tu są, też krążą i ściągają, obiecują, że przytulą pośrodku pustki kosmosu, zabiorą na inną planetę, bo kochać się z elfem to jak kąpać się w jeziorze skrzącym blaskiem odległych gwiazd.

            Bo Islandia to świat z innej planety. Kosmiczne dziewczyny i kosmiczni chłopcy wylądowali tutaj kiedyś i przenieśli swój kosmiczny świat z daleka. Ludzie byli drudzy, przypłynęli na tych swoich śmiesznych statkach zza siedmiu mórz. Mieli brody, łaskotali w nagie ciała, po winie znali wspólne języki. I w klubach można spotkać tych wikingów do dzisiaj. Luna zna jednego takiego i serio nie może się oprzeć.

            Elfy naprawdę lubią wikingów, bo mają długie brody i nie tylko, duże mięśnie i nie tylko, a ten był do tego wszystkiego całkiem bystry. Był Nowoczesnym Wikingiem. Pierwszy na wyspie zaczął uprawiać egzotyczne owoce, najbardziej lubił mango, żółte i miękkie owoce były jak miniaturowe słońca, według niektórych samemu się po nich świeciło, a wargi smakowały jak lato. On światło też lubił uprawiać jak dobry seks. Wymyślił i skonstruował szklarnie ze specjalnym oświetleniem – założył na Islandii pierwszą farmę światła. Jego rośliny potem cały dzień i całą noc mogły opalać się jak w solarium. Ludzie mówili, że zrobił sztuczne słońce, inni że to sztuczna zorza, niektórzy podejrzewali, że wykorzystuje elfy, które przynoszą mu kawałki kolorowych świateł północy. Potem świetnie się z nimi bawi, tańczy i ma przygody.

            Ale zorza jest przeciwieństwem światła. Elfy twierdzą, że zorza wcale nie świeci, bo zorza wybucha i jest kolorowym pęknięciem wszechświata. Można przez nią przejść, trochę się przy tym pobrudzić, pokolorować i to serio działa jak narkotyk, przyprawia o zawrót głowy, uzależnia. Dlatego elfy nie potrafią sobie odmówić przejść do świata ludzi. Zbierają przy tym kolorowe kryształy na później i najbardziej nie lubią wszystkich tych farm światła, gdzie bystrzy wikingowie uprawiają mango albo inne banany. Nic tak nie szkodzi zorzy jak światło. Światło zakleja kolorowe pęknięcia wszechświatów i zamyka przejścia.

            Luna słyszała, że najwięcej samobójstw ludzie popełniają w czasie trwania dnia polarnego i była pewna, że to dlatego, że zorza znika z horyzontu zdarzeń. Co roku spędzała lato na Islandii i świetnie się bawiła z ludźmi, byli jej drugą używką. Sama też uwielbiała uzależniać ludzi od siebie, ratować ich, dawać im, kusić, zabierać, znowu dawać. Bo pocałować elfa to jak polizać kometę, a złapać za pupę elfa to jak dotknąć gwiazd. Uśmiecha się łagodnie, a potem pokazuje supernovę na języku. I och, potrafiła się bawić, czasem spotykała swoje koleżanki, też miały kolorowe włosy i światełka w oczach, a może kryształki zorzy? Elfy bawią się najlepiej, tańczą najdłużej i śmieją się najgłośniej.

Ale uwaga. Te elfy są mroczne, wytatuowane, nawet jeśli mają kolorowe włosy, to tylko dlatego żeby błyszczeć swoją zajebistością w ciemnej pustce kosmosu, zupełnie jak zorze. Uważaj na nie. Te elfy są dużo mądrzejsze od ludzi, poznały tajemnice wielu wszechświatów i teraz mogą oszukiwać w tę grę, latać i spadać, mieszać alkohole i nie mieć kaca. Pilnuj się, bo skradną ci serce. Te elfy potrafią być dobre i złe, ale nie znoszą wybierać, więc robią wszystko na raz zawsze, jak to w fizyce kwantowej.

Kilka koleżanek Luny zamieszkało na Islandii na stałe, bo lubią, jak ludzie oddają im cześć, naprawdę bardzo lubią, jak ludzie ich wyznają. Bycie boginią to dopiero narkotyk. A ludzie uwielbiają kłopoty i Junga nowoczesne mity. Poza tym bawić się z elfem to jak latać wokół zorzy, chować się za zieloną zasłoną, przykryć się różową kołdrą z nieba, czuć elektryczny dotyk równoległych wszechświatów. A ludziom trzeba wszystko zawsze pokazywać. Dać ogień, zrobić koło, podłączyć do prądu i włączyć zorzę.

Nowoczesny Wiking podłączył swoje szklarnie na farmie światła do jednego z tych wulkanów pod lodowcem. Islandia to w końcu kraina lodu i ognia, człowieka przechodzi dreszcz od gorąca i zimna, języki mieszają się i przeplatają, lawa wybucha, parzy, para napędza turbiny, jest moc i siła jak napięte mięśnie i członki. Elfy są eko i uśmiechają się miło, gdy słyszą, że wykorzystujesz energię z wnętrza ziemi, a warto się starać, bo nie ma nic lepszego, niż nagroda od elfa. Może przyniosą ci trochę zorzy. Nowoczesny Wiking produkuje dodatkowo ze śniegu dietetyczny skyr, puszysty serek i miesza go ze swoim ulubionym owocem. Kraina lodu i ognia, śniegu i słońca, skyru i mango.

Luna jest zachwycona tym egzotycznym połączniem, choć doskonale wie, że to tylko dobra bajera. Łapie się za długie ucho, mruga i uśmiecha się miło do swojego wikinga. Pyta, czy pójdzie z nią na plażę. Och, pokażę pani przypływy i obronię przed morskimi potworami.

A na ich plaży morze wyrzuciło diamenty na brzeg i kłócą się o to, czy są to łzy olbrzymów pogrzebanych pod lodowcem, czy po prostu piękne kawałki kosmosu. Wszyscy jesteśmy kawałkami kosmosu, ale jej wiking twierdzi, że to ona jest akurat najpiękniejszym kawałkiem kosmosu. Luna znowu miło się uśmiecha, och, proszę pana, potem odsłania trochę za dużo, a potem zakrywa, a potem znowu ma minę łobuza. W oddali spienione fale rozbijają się o skały, trzy wielkie czarne członki wystające z morza. Według niektórych to trolle zastygłe w lawie.

Wulkany wybuchają regularnie, a erupcja brzmi jak erekcja, podobno twój wulkan wybuchnie lada chwila, ile wytrzymasz, mój wielki wikingu. Diamenty na naszej plaży błyszczą światłem niezachodzącego słońca, uwięziły wodę sprzed kilku tysięcy lat, są zimne jak moje serce, są cieplejsze niż lody o których marzysz. Piasek jest czarny i noc jasna, to zupełnie jak nasze dusze. Myślimy, że to takie romantyczne, kochać się na plaży pełnej diamentów z lodu, gdy dochodzimy, topniejemy, rozpływamy się w lepką rozkosz i słodki jęk, olejek do opalania, słyszysz szum fal, słoneczny śmiech, widzisz latające delfiny. Luna tłumaczy, że w tym drugim świecie potrafią fruwać i też bawią się z elfami. I ten wiking wtedy zakochuje w tamtej elfce, właśnie wtedy kiedy dotyka kosmosu, kiedy już sam nie jest pewien, co jest na serio, kto pływa, a kto lata wokół zorzy.

Luna wita się z delfinami, łobuzują. Przypływa też wieloryb i on jest nostalgiczny, gdy się odzywa, wiesz już, jak brzmi melancholia. Też potrafi latać i za chwilę widzicie, jak znika za horyzontem, majestatycznie macha płetwami i ogonem, wygląda jak król zwierząt, z daleka płynie smutna pieśń jak fale morza czasoprzestrzeni, gdy tak siedzicie na tej czarnej plaży z wielkimi lodowymi diamentami. Wiking czuje, że to jest wielkie i nieśmiertelne, klęka, prosi o rękę swoją elfkę. Luna znowu się uśmiecha, ale się nie śmieje, mówi, że wcale mu nie wierzy, że to na zawsze. Elfy lubią ludzi, ale im nie wierzą. A poza tym kończy się lato.

Luna nie zamierza spędzić zimy na Islandii. Gdy pojawiają się pierwsze zorze, wędruje czarnymi plażami w żółtej kurtce i prosi o kosmiczną podwózkę do domu, jak w amerykańskich filmach. Każda zabawa się kiedyś kończy, a w równoległym wszechświecie elfów ma swoje obowiązki i swoje imprezy. Ludzie, było fajnie, widzimy się za rok.

Ale jej wiking naprawdę ma złamane serce. Leczy się w ciepłych źródłach, lubią go tam podglądać, jak podobno nago chodzi po śniegu, wielkie mięśnie parują, wszystkie napięte i twarde, nagrzane wspomnieniem lata unoszą się prawie jak mgła. A może to on swoim ciałem ogrzewa górskie strumienie. Pewnej elfce najbardziej jednak podoba się jego nagie ciało na tle zorzy. Zimą noc się nie kończy i to wcale nie jest takie depresyjne, zostań ze mną w łóżku do rana. Gdzieś na lodowcu on ma szerokie plecy, napięte członki, ona jest drobna i magiczna, ma włosy w kolorze różowej zorzy, różowe ma też policzki, kiedy mocno ją przytula od środka. A potem zabiera do domu, na śniadanie i resztę życia.

A więc Luna wraca za rok. Trochę nie wierzy, że przyjaciółka ukradła jej chłopaka, a trochę tak czuła, tam daleko, w innym świecie. Lubi się bawić i lubi zaszaleć, jest zimna jak lód, gdy przechodzi cię dreszcz i drażni sutki, a jej zemsta jest gorąca jak ogień w ustach, gdy oblizuje wargi i piękne ciała, choćby niebieskie. Niebieskie jest niebo nad Islandią latem, kiedy słońce nie zachodzi, widzisz latające wieloryby, olbrzymy niosące wendettę.

Luna prosi o pomoc, dosiada latającego wieloryba i porywa już-nie-swojego wikinga z domu na farmie światła. Ten na początku myśli, że będzie fajna przygoda. Nawet nie podejrzewa, że elfów trzeba się bać, zwłaszcza kiedy są złe. Podniebna wycieczka, można podziwiać widoki, fiordy, zielone wzgórza, konie w galopie. Lecą nad wulkan, jest wielki, ziejący wnętrzem ziemi, przeszłością i przyszłością, innym światem, wszechświatem równoległym, skarbie, jesteś gorąca. Wtedy Luna wrzuca go do środka i spokojnie patrzy, jak robi się cały czerwony, jak łuna nad szklarnią.

Elfy, kiedy są złe, wrzucają swoich chłopaków do wulkanów. Te wulkany potem wybuchają, bo erupcja brzmi jak erekcja, wyrzucają kawałki lawy, czasem taki chłopak zastygnie na plaży w formie czarnego trolla. Z mniejszych kawałków lawy natomiast wykluwają się latem maskonury, ptaki z dziobem czerwonym jak wulkan albo mała erekcja twojego chłopaka. Luna nie przejmuje się, że wiking zostawia dzieci, bo sobie poradzą. Dzieci elfów i ludzi zostają najpiękniejszymi artystami – muzykami, pisarzami lub poetami, fizykami kwantowymi.

Luna natomiast ma jeszcze całe lato przed sobą i zamierza się świetnie bawić. Dzień na Islandii się nie kończy, nie jest za ciepło, a niektórzy ludzie naprawdę wierzą w elfy. Dają im nawet czasem prezenty. Kiedy pojawią się pierwsze zorze, znowu wróci do domu, poszuka na czarnych plażach kolorowych pęknięć kosmosu. I proszę uważać, bo elfy mają słabość do żółtych kurtek. Kiedy chcą wrócić do domu, wędrują po tych czarnych plażach Islandii i szukają ludzi w tych żółtych kurtkach. Taki człowiek zostaje potem na zawsze zupełnie nową częścią kosmosu, niektórzy mówią, że kolorowym światłem o północy, jak w skandynawskich kryminałach. Bo elf tylko w żółtej kurtce może wrócić do domu.

 

Michał Erazmus

niedziela, 4 grudnia 2022

Rakiety na olej słonecznikowy

 Rakiety na olej słonecznikowy

 

Najbardziej na świecie boję się wojny, więc gdy wybucha, chcę uciekać. Chcę uciekać daleko, jak najdalej, najlepiej zbudować rakietę i odlecieć na inną planetę, do innego świata, wszechświata równoległego, gdzie wszystko jest dobrze, długo i szczęśliwie. Boję się, że nic już nigdy nie będzie takie samo. Jeden szaleniec zepsuł świat, upuścił go jak filiżankę. Rozpadła się i nawet jak posklejasz, będzie widać. Boję się, że ludzie się zmienią, będą wilkami i zającami, a zwierzęta gdzieś pobiegną. Szaleniec podpalił świat i boję się, że będzie nas gonić, zabijać rodziców, porywać narzeczone. Boję się, że już nigdy nie pojadę na wakacje do Włoch albo na Księżyc.

            A jak o wszystko się martwię, to nie mogę spać. Postanawiam więc pomóc, zanim ucieknę. Pomagać jak najwięcej, mówię, mogę robić wszystko. Przyjeżdża pierwszy pociąg, smaruję kanapki, drugi milion ludzi, rozdaję koce, a potem trzeci człowiek, któremu ratuję życie. Chciałbym czuć dumę, ale wiem, że jest tylko pustka, wielka i czarna dziura ziejąca za naszą granicą. Ludzie uciekają i w oczach mają swoje miniaturowe czarne dziury, mini-otchłanie, w których się przeglądam, nie mrugam, jestem im winien wszystko, bo nikt nie zasługuje na koniec świata.