Neon Mango Sticky Rice Buddha
Znalazłem ją tam, ze skórą w kolorze
neonów, a przecież poleciałem do Tajlandii szukać siebie. Miała na twarzy
rozsypany złoty pyłek zamiast makijażu, błyszczała w środku nocy jak złoty
posąg, odbijała światła miasta, mnie. Obiecała, że wszystko znajdę, ale ja już
nie chciałem szukać, teraz chciałem już tylko gdzieś się z nią zgubić. Mogła
być wróżką, bo zawsze dotrzymywała słowa, poprosiłem więc, żeby obiecała, że
wszystko będzie dobrze. Pokręciła tylko głową. No dobra, powiedziałem, to niech
już będzie ten sens świata. Była nowym człowiekiem, nie potrafiła kłamać,
zamiast tego zawsze się uśmiechała. Już łapię, albo wszystko może być dobrze,
albo mogę zrozumieć wszechświat. Chodź, powiedziała, wzięła mnie za rękę,
pokażę ci Bangkok.
Podobno
Buddha zjadł tutaj mango i odszedł, tak na zawsze, czyli po buddyjsku przebudził
się i zniknął w nirwanie, wyjaśniła mi, gdzie właśnie jesteśmy i dlaczego mam
nikomu nie mówić, to tajemnica. To tajemnica, ale podobno ostatnio wrócił i ma
zrobić porządek. Powinien wrócić w to samo miejsce, nie? A więc to dla mnie
szansa, żebym się odnalazł. A w Bangkoku można znaleźć wszystko, chodź. Wzięła
mnie za duszę i pokazała.
Najbardziej
na świecie żałuję, że nie zrobiłem jej wtedy tego zdjęcia. Stała w jasną noc,
miała luźną pomarańczową sukienkę jak szaty mnichów, białe wysokie adidasy i białe
długie skarpetki, duszę też białą, ale czarne majtki. Po jednej stronie świecił
neon 7-eleven i oblewał ją kolorami, po drugiej wysoko palma błogosławiła, jak to
tylko potrafią palmy w ciepłych krajach. I ona na środku ulicy też błogosławiła
w neonowej aureoli jak jakiś Buddha na plakacie, pamiętam wszystko, w neonowym
świecie nowy człowiek.
Odruchowo
sięgnąłem po aparat, ale ona zamknęła oczy i kazała mi go wyrzucić, nie wolno
robić zdjęć. Jesteś podróżnikiem czy turystą? Wyjeżdżasz, żeby odkrywać i
doświadczać, zrobić fotografię w głowie? Być tu i teraz, nie tam i potem. Popodróżuj
trochę. Albo nie trochę. Bardzo, najbardziej. W dżunglę, w morze, w siebie, w
kosmos. Otworzyła oczy, uśmiechnęła się łagodnie, wzięła ten mój aparat i położyła
na chodniku pod tamtym neonem. Pogłaskała mnie, rany, chcę, żeby nie
przestawała mnie dotykać, pomyślałem, tak mogę doświadczać, odkrywać,
podróżować. A ona stwierdziła, że kiedy robimy zdjęcie, zdjęcia, więcej zdjęć,
od razu o tym zapominamy, szkoda by było, nie wzruszyła ramionami. Może miała
rację, pamiętam przecież wszystko. Na pewno miała rację, zawsze miała, ale ja
boję się do dzisiaj, że zapomnę. Może ten mój aparat wciąż tam jest pod tym
neonem i nagrał mi tę całą opowieść.
A obok palma. I przypominam
sobie, że wysoko w liściach błyskały na czerwono oczy jak na starych fotografiach,
podglądały nas.
Chodź,
poszukamy, wzięła mnie, i nie wiem do dzisiaj, czy nie wzięła mnie za kogoś
innego. Ale poszedłem, wynająłem nam skuter i nazwałem go rakieta, żeby móc z
nią odlecieć.
Wstydziła się
przyznać, że chciała pójść na walkę muay thai, sztuki ośmiu kończyn. W
końcu buddyzm zabrania przemocy, nie można nikogo krzywdzić, nawet mrówek i
komarów. No chyba że chodzi o turystów, ich jest za dużo na świecie, przydałoby
się pozbyć kilku, choćby kilku milionów. Zabiera mnie więc na walkę turysta
kontra podróżnik. Mają świecące się lepko ciała, pulsujące mięśnie pod
pomalowaną na złoto skórą, są jak złote posążki, które ożyły, mają twarde mięśnie,
wszystkie kończyny, ciała. A więc żyją i żyją trybuny pełne i głośne, biją się
i biją brawa, krzyczą i krzyczą reflektory, rażą, opalają, roztapiają ring i
wszystkich. Niedługo wszyscy się świecą i lepią. Gong bije najgłośniej.
Oczywiście że powinien wygrać podróżnik, ale turystów jest nieskończenie dużo,
zdaje się, że wylewają się zewsząd, zalewają nas jak tsunami, siedzą na
trybunach, w wiecznej kolejce na wakacjach, następny, proszę. Biedna Tajlandia.
Biedny świat.
Chodź, bierze
mnie, weźmy świat i uratujmy.
A potem poszliśmy
do klubu, żeby zebrać drużynę. Noc w Bangkoku jest jaśniejsza od dnia, ludzie
dopiero wstają, słońce już nie męczy, a gwiazdy uciekają, bo nie lubią cudzego blasku.
A to miasto świeci radioaktywnie. Na ulice zewsząd wylewają się światła, światła
we wszystkich kolorach, z każdej strony, sączą się nawet od dołu i oświecają.
Tajowie nie znają umiaru. W niczym. Słońce więc nie przeszkadza, zasypia. Gwiazdy
uciekają z nieba, szukają przygód gdzie indziej, jak ludzie i nie tylko ludzie.
Ludzie wstają, jedzą kolację albo śniadanie, w końcu tu wszystkie posiłki są
podobne, potem ubierają się tak, żeby na końcu wygodnie się rozebrać. I wstają
też duchy i demony, też chcą coś znaleźć, najlepiej przygody albo ciebie,
ludzi, których zwiodą.
Tajowie w ogrodzie
mają specjalne domki, małe ołtarzyki dla swoich małych demonów. Kiedy młody Taj
wychodzi o zmierzchu na imprezę, przystaje przy swoim ołtarzyku w ogrodzie.
Jest głośno od ulicy, ale cicho w myślach, kiedy pozdrawia swoje prywatne
demony. Składa ręce, skłania głowę. Kiedy wychodzi się na imprezę, lepiej
zostawić swoje demony w domu. A kiedy młody Taj wraca nad ranem z imprezy, może
nieco chwiejnym krokiem, ale zawsze z pewnym pokłonem staje znów przed
ołtarzykiem. Składnia głowę, składa ręce. I odkrywa, że jego demony też wyszły
na miasto, wciąż nie wróciły.
A
my tak jechaliśmy przez rozbudzone neonowo miasto, tamte oczy nas śledziły,
były przekrwione od spalin i kolorów, biegły za nami po wysokich budynkach,
gapiły się z wieżowców, pilnowały nas i machały ogonami.
W klubie natomiast
spotkaliśmy demony z tych wszystkich dużych świątyń, kamienne posągi pilnujące
Buddhy. Za dnia są z kamienia, pilnują bram, złotych wież, w nocy zakładają
złote suknie, sukienki i złote łańcuchy, w nocy chcą się odnaleźć. A w Bangkoku
znaleźć można wszystko. I w nocy nikt nie ma serca z kamienia. Wzięła mnie za
rękę, mocno, na parkiet i do baru, przedstawiła kilku z nich. Ale ja nie boję
się demonów, bo spotkałem gorszych ludzi. Uściskała się z nimi, ucałowała, a ja
byłem taki zazdrosny. No ale musiałem to przełknąć jak duriana, bo mieli nam
pomóc, mieli plan jak uratować świat. Jeden z nich długo mi się przyglądał i
wreszcie zapytał, co tam wytatuowałem sobie na ręce. Mój kosmos, to mój
równoległy wszechświat, a on odpowiedział, że to odważnie. Tutaj w Tajlandii,
jeśli nie jesteś grzeczny, tatuaże robią ludziom na złość. Trzeba dbać o
tatuaże, bo mogą zamienić się w klątwę. Jeśli nie znajdziesz lepszego wszechświata,
ten na ręce wchłonie cię jak czarna dziura, zawyrokował. I wtedy zaproponował
mi układ.
Marzą mu się
wakacje. Chce gdzieś pojechać, coś zobaczyć, odkryć, popodróżować trochę. Ale
nie może, bo za dnia jest z kamienia, ma pracę, musi pilnować świątyń, żeby
turyści jej nie zniszczyli, nie zjedli, nie zadeptali, nawet nie wiesz, co
potrafią wymyślić, żeby tylko zrobić zdjęcia. Czy mógłbym się z nim zamienić,
chociaż na chwilę, pyta zuchwale.
Miał złote ubranie
i złote kły zakręcone jak wąsy, oczy jak po narkotykach i wieczny uśmiech
Tajów. Demon obiecał mi, że jeśli wytatuuję sobie jego głowę, on zdradzi mi
sekret kosmosu. Jeśli wytatuuję sobie jego głowę, zamienimy się na jeden dzień
miejscami. I w zamian odda mi sekret świata w zamian. Też się uśmiechnąłem, bo
ja już ich dobrze znam, demony są przebiegłe, demony są złośliwe i na pewno
jest w tym jakaś sztuczka. Podziękowałem więc grzecznie, choć było mi trochę
przykro, że mój demon nie pojedzie na wakacje. A tymczasem znowu dałem się porwać.
Znowu wzięła mnie za rękę, na której wytatuowany mam swój kosmos. Wzięła mnie
na dach, na miasto, bo z modnych barów na dachach widać podobno koniec świata.
A
na granicy widoku, tuż na horyzoncie, gdzieś tam gdzie kończy się świadomość,
stamtąd wciąż spoglądały na nas te oczy, migał ruch, błyski i wystające ogony zza
winkla. W końcu w którymś momencie już wiedziałem, złapałem, były małpie.
***
Demony
zostały całą noc w klubie, w końcu jutro znów ciężki dzień. A ona rano zabrała
mnie do tych wszystkich świątyń, żeby pokazać, jak te same demony grzecznie stoją
z kamienia i pilnują. Nie śpią, złowieszczą łypią na turystów. Potem cały dzień
jeździmy na skuterze i wdychamy wilgotne spaliny. Obejmowała mnie od tyłu, zamykała
oczy, nuciła jakąś mantrę. Medytowała nawet na skuterze. W wiecznych korkach Bangkoku
przeciskałem się jak prawdziwa rakieta.
Tropikalne spaliny
mieszały się z jej słodkim oddechem i czułem jej słodką skórę jak te wszystkie
szaliki z kaszmiru, jedwabiu albo jaśminu, chciałem się nią słodko owinąć.
Zawsze zakładała kask i znowu miała ten złoty makijaż, na policzkach złoty
pyłek. Gubiła złote gwiazdki, kiedy mijaliśmy głośno kolorowe tuk-tuki. Chyba
miałem szczęście.
Wieczorem
siedzieliśmy na tych ich wysokich krawężnikach i jedliśmy słodki ryż z mango, uśmiechała
się i oczywiście że musiała mieć długie nogi. Beton parował wilgocią dusz
przechodniów. Wysokie krawężniki są po to, żeby duchy nie spacerowały po
mieście. Przecież wszyscy wiedzą, że duchy nie potrafią skakać. Można im za to podkładać
nogi, zwłaszcza takie nogi.
Miała
więc długie nogi, a ja nie mogłem oderwać wzroku, siedzieliśmy na wysokim
krawężniku, zapadał zmrok. Ludzie biegali we wszystkie strony, nikt nie
chodził, ale ona uśmiechała się do nich szeroko. Nad głowami przemykały
podniebne brudne pociągi i małpy z cichym pomrukiem. Czaiły się, błyskały zębami,
kradły turystom telefony i aparaty. Śmiała się, grzeczne małpki, mówiła, nie
wolno robić zdjęć. Jakiś Europejczyk usiadł obok nas i zapłakał. Nie rób zdjęć,
objęła go czule, poczęstowała mango i powiedziała, żeby się rozejrzał. Jesteśmy
tymi wszystkimi smakami, kolorami, zapachami, mięśniami, ustami, pupą, włoskami,
skórąpiersiąnogą, czujesz, jak smakujesz. Pocałowała go, spróbowała, a potem
poczęstowała go nami. Nie rób zdjęć, czuj. Zdjęcia zapominają. Czujesz? Jeszcze
go polizała na koniec, poklepała po policzku i puściła, wypuściła. Uciekł, a
armia małp dalej urządzała polowanie na turystów, w mieście zapanował terror.
I zatrudniliśmy te
małpy. Cały dzień z nimi jeździmy. A potem zakładamy z demonami firmę organizującą
wycieczki dla turystów. Obiecujemy przygody, raj, wszystko. Najpierw małpy zabierają
im telefony, potem my zabieramy ich do jakiejś świątyni, najlepiej o zachodzie
słońca, żeby zabrać im dusze, bo wtedy pilnujące demony ożywają z kamienia.
A więc demony
zjedzą tych wszystkich niepotrzebnych turystów, miliony ludzi z całego świata,
dziękujemy za uwagę i skorzystanie z naszych usług. I to nie jest tak, że mamy
złe intencje, wszystkim obiecujemy nirwanę, przebudzenie, chcemy dobrze,
uratować świat.
Więc pamiętaj
następnym razem.
Kiedy będziesz
gdzieś coś zwiedzać.
Jest was za dużo i
nas jest dużo. Nie zwiedzaj, bo demony patrzą.
A więc pamiętaj
następnym razem.
Kiedy jakiś
kamienny posąg będzie nieruchomo stał przy jakiejś bramie, jakiś gargulec na
ścianie, kurek na dachu. Będą cię obserwować, gapić się, pilnować, polować.
Po zachodzie
słońca wstaną i cię zjedzą.
Nie zwiedzaj,
uciekaj, wracaj, skąd przyszedłeś.
Nie zwiedzaj,
podróżuj, odkrywaj.
Jeśli życie jest
podróżą, zostaw hotel i basen, chodź popływać w morzu. W morzu dusz z demonami.
Jeśli życie jest podróżą, a ty jesteś turystą, z każdym zdjęciem komuś pęka
dusza i wnętrze wylewa się do morza, chodź popływać. Jeśli życie jest podróżą, a
ty kochasz się z tubylcami, wszystkie demony podglądają spod poduszki. Wysyłasz
pocztówki, pryskasz się sprejem na komary, jedziesz dalej i dalej zwiedzasz,
patrzysz w górę, na karuzeli kręcisz się w kółko. A demony szczerzą zęby, wyciągają
rękę, może chcą pomóc, wyrwać cię z zaklętego kręgu, jak to mówią, wysadzić z
karuzeli istnień, wędrówki dusz. Wędrówki komarów. Chodź, stań z boku, obudź
się.
Rzucasz więc
pracę, pakujesz plecak, robisz sobie tatuaż kosmosu na ręce i jedziesz dalej.
Stoisz na brzegu, na jakiejś górze, skaczesz. A potem uśmiechasz się, patrzysz w
otchłań, ma oczy nirwany, szczerzysz się do tego demona i mówisz, powiedz
Buddha, zróbmy sobie selfie w neonowej aureoli.
A więc to bajka o
turyście, demonie i Buddzie. Turysta chodzi w kółko i robi zdjęcia. Demon próbuje
go złapać. Buddha w pozycji lotosu unosi się nad ziemią i się uśmiecha. A kiedy
turysta robi sobie z nim selfie, Buddha pokazuje język, nie boi się, bo nie
wierzy w piekło. Demony mają obowiązki, uciekły z biura, są obowiązkami, nie
śpią, dyszą ciężko, wiecznie za plecami. Gonią turystę. Turysta ma w kieszeni
wszystkie swoje rzeczy, pilnuje, ogląda się za siebie, boi się, że demon go
okradnie. Prosi więc Buddę, żeby nauczył go latać. Ale ten tylko się uśmiecha.
Demon odpowiada, że musi mu najpierw zapłacić, bo turyści płacą. Nie płacą za
to podróżnicy, ale żeby latać, trzeba skończyć podróż. I kiedyś na pewno jakiś
turysta zostanie nowym Buddhą, rozwiążę tę zagadkę i pokona demona. I może żyje
się tylko raz, ale to gra w nieskończoność.
Bo ludzi jest
strasznie dużo, turyści we wszystkich tych turystycznych atrakcjach robią te
wszystkie straszne turystyczne rzeczy. Uciekaj. Zdjęcia, restauracje, pijąjedzą,
dotykają, lepią się, są jedną masą, ludzkimciastemmięsem, demony się cieszą
najedzone, uważaj następnym razem. Ucieknijmy razem.
A więc kiedy już
uratujemy Bangkok, ruszamy dalej, można przecież jeszcze uratować świat. Zostawiamy
miasto, jedziemy nad morze, poproszę jeszcze więcej, więcej palm, piasku, fal.
***
Zdradzę wam
sekret, na wakacjach zawsze czytajcie książki o miejscu, do którego wyjeżdżacie.
Ja tak robię. Tylko nie przewodniki, bo to nuda. Najlepiej jakiś metafizyczny
dramat z postmodernistyczną, lewicującą nutą albo chociaż przygodówkę o wyspie
skarbów. Ja tak robię, tylko nie jestem akurat na wakacjach, a w Tajlandii.
Leżymy na plaży, jest zachód słońca, pomarańczowe światło sączy się do wody,
oblewa nam stopy. Na horyzoncie statki rysują wzorki. Mrużę oczy, świat się
rozpuszcza. Ludzie wokół znikają, kiedy patrzę, jak twój złoty makijaż błyszczy
w tym świetle zachodzącego słońca. Jesteś złotym piaskiem, chcę cię schować do
kieszeni, mieć we włosach, rozcierać między palcami, uwierać w kąpielówkach.
I niektórzy ludzie
naprawdę zwalniają, jakby zachody słońca włączały tryb slow-motion, na
chwilę przestają być turystami, obejmują się, mrużą oczy, patrzą w dal, na
horyzont rozpuszczający się w końcu świata, może to naprawdę jest koniec świata,
radioaktywny świt nowego. Nie słychać szumu fal, tylko ryk silników, zamiast
chmur spaliny jak ciemne węże pływające po niebie. Zachód słońca w hałasie
silników spalinowych, jej policzki błyszczące ciemniejącym złotem, odbijające
ten koniec świata. A ja czytam akurat książkę o rajskiej, zakazanej plaży.
Obiecuje, że mnie tam zabierze, tylko najpierw zrobi porządek.
Była nowym
człowiek, była pewna, że wszystko się uda, wszystkie problemy rozwiążą się
same, każdemu można pomóc. Czasem trzeba go tylko zjeść przez demona. I
naprawdę potrafiła wszystko załatwić. To jest przyszłość ludzkości, teraz będą
rodzić się już tylko tacy ludzie, prawda. Prawda? Uśmiechała się dużo,
rozsypywała ten swój złoty pyłek z policzków, dotykała wszystkich i
wszystkiego, chciałem, żeby mnie też zamieniła w złoto. Chcę być twoim
posążkiem, weź mnie schowaj, w serduszku, albo chociaż w szufladzie jak złote
dildo.
Ale tak serio to
była poważna sprawa. Codziennie medytowała, wszystko widziała, każdego
zauważała, każdym chciała się zająć. Mówiła, że uważność jest wtedy, kiedy używasz
wszystkich zmysłów. I używała ich, i to jak ich używała. A wdzięczność to,
kiedy przepraszasz codziennie świat, bo wiesz, że możesz lepiej. Aczkolwiek ona
była najlepsza. Każde kolejne życie to nagroda za poprzednie, zastanów się, na
co zasłużysz następnym razem. Wierzyła w reinkarnację i powtarzała, żebym
pomyślał, jaka musiała być dobra w poprzednim życiu, skoro teraz jest zajebista.
Do tego oczywiście
była najpiękniejsza, oczywiście że tak. Długie nogi, migdałowe oczy, złota
skóra, mieszanka wszystkich ludzi świata. Była szczytową formą ewolucji, lepiej
nie będzie, można się rozejść, natura przeszła grę w genetykę. Jadła tylko
słodkie rzeczy, na śniadanie, obiad i kolację, nic więc dziwnego, że lubiła
takich słodziaków jak ja. A ja tak bardzo chciałem zjeść ją, chociaż ugryźć, no
weź, daj spróbować. I może było tak, że do wszystkich się uśmiechała, bo nikt
nie potrafił się na nią gniewać. No więc skoro mamy już najlepszego na świecie
człowieka, pokolenie końca, musimy z tym serio skończyć, bo ludzi jest za dużo.
Chciała zebrać gdzieś wszystkich i wszystko im wytłumaczyć, podpalić i ugasić ogień.
Zakłada więc swoją
świątynię na plaży w Tajlandii, żeby turyści mieli gdzie się nawrócić. Zabiera
ze sobą kilku ludzi i kilku nie ludzi, chłopcy i dziewczęta – młodzi i piękni, idealni.
Oraz demony – sprytne i złośliwe, mądre. Za dnia są z kamienia, w nocy żyją
bardziej niż ludzie. Wybiera też mnie oczywiście, a ja pomagam, coś buduję, budduję,
organizuję, uczę się mantry i masażu. Mamy starożytne dachy, duchy i złotego
Buddhę z neonową aureolą, ale nie potrzebujemy wielkich wież, żeby być blisko
kosmosu. Zostaje legendą, wszyscy chcą jej dotknąć, każdemu mówi, jestem twoim
guru, dlatego jestem na górze.
Świątynia jest na
plaży, nie mogło być lepiej. A jednak. Świątynia jest na plaży w centrum
najbardziej turystycznego kurortu, bardziej się nie da. Uważa, że tak da szansę
największym turystom, jest najlepsza w końcu. Każdy będzie mieć szansę w każdej
chwili się nawrócić, przestać być turystą, zostać podróżnikiem.
Leżę więc na
plaży, odpoczywam, bo mieliśmy ciężki dzień, dzisiaj akurat uwolniliśmy słonie.
Nie wszyscy wiedzą, że na słoniach nie wolno jeździć. Słonie to największe
zwierzęta w dżungli, zastanów się, ile potrzeba siły, żeby zamknąć je w niewoli
i zmusić do posłuszeństwa. Co trzeba im zrobić? A więc uwolnić słonie! I my
dzisiaj jesteśmy dumni, bo uwolniliśmy kilka kolejnych słoni w Tajlandii. Morze
cicho szumi, ale go nie słychać, bo silniki spalinowe krzyczą. Zamiast piasku
są muszelki, biorę w garść, są pokruszone, podeptane, przesypuję między palcami.
Obserwuję, jak jest zamyślona i patrzy w niebo. Nie widać gwiazd, uciekły. Woda
jest ciepła i ciemna, bo neony zalewają plażę kolorową breją z drugiej strony,
stoi na brzegu, chce uciec, namawia mnie. Rozmyśliła się, chyba jednak nie ma
nadziei dla tych wszystkich turystów. Skacze do wody.
Zostawiamy więc
świątynię demonom i kilku najprzystojniejszym mnichom, poradzą sobie. Na
pożegnanie tamten demon jeszcze raz proponuje mi układ. Jeden dzień w tygodniu
zamienimy się miejscami, żeby mógł zobaczyć chociaż słońce. Za dnia ja zamienię
się w kamień i popilnuję świątyni i turystów, a on będzie mógł zobaczyć, jak wygląda
dzień, jak świeci słońce, co się robi rano. Też marzy o wakacjach. Jeśli się
zgodzę, chociaż na jeden dzień w tygodniu, on zdradzi mi sekret świata i sens
życia. Kręcę głową, ale on jest przebiegły, mówi, żebym się nie decydował od
razu, żebym się namyślił. I jeśli się zgodzę, wystarczy, żebym sobie wytatuował
jego głowę, on będzie wiedział. I pojedzie wreszcie na te wakacje.
Słyszałem, że
podobno niektórym demonom udało się uciec. Omamiają turystów, zaklinają ich w
kamień. A więc czyjeś demony uciekły i teraz grasują na twoich wakacjach. Zaczynają
podróż, w końcu są buddystami, ale jak każdy, kto uciekł z zaklętego z
więzienia, chcą się też zabawić, trochę pogrzeszyć. W końcu są demonami, mogą
wszystko, nic nie muszą. A więc pachną muggą, bo boją się komarów i mogą
zabijać bezbronne istoty. Puszczają Lanę del Rey, kiedy jadą za tobą,
podglądają i ocierają w klubie. Uczą się surfować, żeby zawsze unosić się na
powierzchni morza waszych dusz. Są buddystami, ale oszukują, łobuzy, deptają
mrówki i twoje serce. Ale nigdy nie robią zdjęć, podróżnicy nigdy nie zdejmują
kawałków rzeczywistości na później, chłoną teraz, podobno nie widać ich też na fotografiach.
Buddyzm to podróż dusz przez kolejne wcielenia, głębiej i dalej, nie zawsze
lepiej. Czasem komuś udaje się zostać złotym wielkim posągiem, być do nieba, a czasem
ktoś zaklnie cię w kamień i każe pilnować głupich turystów, a więc uciekaj i
pilnuj się.
Jesteśmy
podróżnikami, więc uciekamy przed turystami. Lasy w Tajlandii są gęste, poprzetykane
palmami, w koronach błyskają czerwone oczy, z oddali ostrzegają głosy ptaków. Skały
są wysokie i strome, pionowe jak ściany, natura sama zbudowała mur. I ona już
wie, gdzie mnie zabierze. Mówi, że zna to miejsce z mojej książki. Nie da się
tam pójść, można tylko popłynąć. A więc zgadzam się.
Są z nią zawsze te
trzy duszki – medytacja, uważność, wdzięczność – nikt ich nigdzie nie widział,
dopóki jej nie spotkał. Siedzi na lotosie, prawie unosi się w powietrzu ze
skrzyżowanymi nogami, i głaska je delikatnie, drapie za uchem, klepie w pupę, a
one cicho się uśmiechają, kładą do góry brzuszkami. Są płochliwe, trzymają się
z dala od miast, boją się hałasów, razi je sztuczne światło. Lubią za to
wylegiwać się na słońcu. Wtedy zamykają oczy. Uczy mnie tego wszystkiego, mnie
też głaskadrapieklepie, mruczę zadowolony.
I w końcu naprawdę
zabiera mnie do raju. Nie ma tam nikogo. W nocy są gwiazdy, słychać szum fal, w
dzień z czułością odbija się od nich słońce. Odkrywamy dżunglę wiele dni, wiele
dni leżymy na plaży, wiele dni kochamy się w świetle księżyca. Nikt nam nie
przeszkadza, nigdzie nie ma turystów, jest idealnie. A więc tak wyglądają idealne
wakacje, a może idealne życie? To straszne, zabrała mnie do raju, ale nudziło
mi się tam. Wszystko więc się psuje, kiedy robię zdjęcie. Nikt by przecież nie
wiedział, że raj istnieje. Turystom więc udaje się zlokalizować naszą plażę i
już wszyscy nie mogą się doczekać, żeby zobaczyć, zrobić swoje zdjęcie,
odhaczyć, przepraszam.
Ale ona się nie
gniewa, jest w końcu nowym człowiekiem. Rozumie, że dla nas nie ma ratunku.
Jedź sobie na wakacje, gdzie chcesz, ale nie zaznasz tam spokoju. To brzmi jak
klątwa. Daje mi całusa na pożegnanie, a potem tatuuje sobie siedem głów
demonów, jak siedem dni tygodnia, jak 7-eleven. I wtedy zamienia się w złoty
posąg Buddhy. A jakiś demon ucieka na wakacje i chce cię teraz dopaść.
No więc pojechałem
do Tajlandii szukać siebie, a znalazłem wszystko. Poza jednym ostatnim, nie
zrobiłem żadnych zdjęć, więc pewnie nikt mi nie uwierzy. Wróciłem do domu i zostały
mi teraz tylko spodnie w słonie i wiedza, że Buddha był kobietą, gorącą laską,
nowym człowiekiem, wiedziała wszystko i dlatego stąd uciekła. Świat się kończy,
ale zawsze można pojechać na wakacje. Bogowie uciekli, a demony już dawno są na
wakacjach, patrzą w słońce i je nie razi, a więc uważaj, pilnuj się tam, kiedy
robisz zdjęcia, turysto.
Michał Erazmus