Neon Mango Sticky Rice Buddha 1
Znalazłem ją tam, ze skórą w kolorze
neonów, a przecież poleciałem do Tajlandii szukać siebie. Miała na twarzy
rozsypany złoty pyłek zamiast makijażu, błyszczała w środku nocy jak złoty
posąg, odbijała światła miasta, mnie. Obiecała, że wszystko znajdę, ale ja już
nie chciałem szukać, teraz chciałem już tylko gdzieś się z nią zgubić. Mogła
być wróżką, bo zawsze dotrzymywała słowa, poprosiłem więc, żeby obiecała, że
wszystko będzie dobrze. Pokręciła tylko głową. No dobra, powiedziałem, to niech
już będzie ten sens świata. Była nowym człowiekiem, nie potrafiła kłamać,
zamiast tego zawsze się uśmiechała. Już łapię, albo wszystko może być dobrze,
albo mogę zrozumieć wszechświat. Chodź, powiedziała, wzięła mnie za rękę,
pokażę ci Bangkok.
Podobno Buddha zjadł tutaj mango i odszedł, tak na zawsze, czyli po buddyjsku przebudził się i zniknął w nirwanie, wyjaśniła mi, gdzie właśnie jesteśmy i dlaczego mam nikomu nie mówić, to tajemnica. To tajemnica, ale podobno ostatnio wrócił i ma zrobić porządek. Powinien wrócić w to samo miejsce, nie? A więc to dla mnie szansa, żebym się odnalazł. A w Bangkoku można znaleźć wszystko, chodź. Wzięła mnie za duszę i pokazała.
Najbardziej
na świecie żałuję, że nie zrobiłem jej wtedy tego zdjęcia. Stała w jasną noc,
miała luźną pomarańczową sukienkę jak szaty mnichów, białe wysokie adidasy i białe
długie skarpetki, duszę też białą, ale czarne majtki. Po jednej stronie świecił
neon 7-eleven i oblewał ją kolorami, po drugiej wysoko palma błogosławiła, jak to
tylko potrafią palmy w ciepłych krajach. I ona na środku ulicy też błogosławiła
w neonowej aureoli jak jakiś Buddha na plakacie, pamiętam wszystko, w neonowym
świecie nowy człowiek.
Odruchowo
sięgnąłem po aparat, ale ona zamknęła oczy i kazała mi go wyrzucić, nie wolno
robić zdjęć. Jesteś podróżnikiem czy turystą? Wyjeżdżasz, żeby odkrywać i
doświadczać, zrobić fotografię w głowie? Być tu i teraz, nie tam i potem. Popodróżuj
trochę. Albo nie trochę. Bardzo, najbardziej. W dżunglę, w morze, w siebie, w
kosmos. Otworzyła oczy, uśmiechnęła się łagodnie, wzięła ten mój aparat i położyła
na chodniku pod tamtym neonem. Pogłaskała mnie, rany, chcę, żeby nie
przestawała mnie dotykać, pomyślałem, tak mogę doświadczać, odkrywać,
podróżować. A ona stwierdziła, że kiedy robimy zdjęcie, zdjęcia, więcej zdjęć,
od razu o tym zapominamy, szkoda by było, nie wzruszyła ramionami. Może miała
rację, pamiętam przecież wszystko. Na pewno miała rację, zawsze miała, ale ja
boję się do dzisiaj, że zapomnę. Może ten mój aparat wciąż tam jest pod tym
neonem i nagrał mi tę całą opowieść.
A obok palma. I przypominam
sobie, że wysoko w liściach błyskały na czerwono oczy jak na starych fotografiach,
podglądały nas.
Chodź,
poszukamy, wzięła mnie, i nie wiem do dzisiaj, czy nie wzięła mnie za kogoś
innego. Ale poszedłem za nią, wynająłem nam skuter i nazwałem go rakieta, żeby móc z
nią odlecieć.
Wstydziła się
przyznać, że chciała pójść na walkę muay thai, sztuki ośmiu kończyn. W
końcu buddyzm zabrania przemocy, nie można nikogo krzywdzić, nawet mrówek i
komarów. No chyba że chodzi o turystów, ich jest za dużo na świecie, przydałoby
się pozbyć kilku, choćby kilku milionów. Zabiera mnie więc na walkę turysta
kontra podróżnik. Mają świecące się lepko ciała, pulsujące mięśnie pod
pomalowaną na złoto skórą, są jak złote posążki, które ożyły, mają twarde mięśnie,
wszystkie kończyny, ciała. A więc żyją i żyją trybuny pełne i głośne, biją się
i biją brawa, krzyczą i krzyczą reflektory, rażą, opalają, roztapiają ring i
wszystkich. Niedługo wszyscy się świecą i lepią. Gong bije najgłośniej.
Oczywiście że powinien wygrać podróżnik, ale turystów jest nieskończenie dużo,
zdaje się, że wylewają się zewsząd, zalewają nas jak tsunami, siedzą na
trybunach, w wiecznej kolejce na wakacjach, następny, proszę. Biedna Tajlandia.
Biedny świat.
Chodź, bierze
mnie, weźmy świat i uratujmy.
A potem poszliśmy
do klubu, żeby zebrać drużynę. Noc w Bangkoku jest jaśniejsza od dnia, ludzie
dopiero wstają, słońce już nie męczy, a gwiazdy uciekają, bo nie lubią cudzego blasku.
A to miasto świeci radioaktywnie. Na ulice zewsząd wylewają się światła, światła
we wszystkich kolorach, z każdej strony, sączą się nawet od dołu i oświecają.
Tajowie nie znają umiaru. W niczym. Słońce więc nie przeszkadza, zasypia. Gwiazdy
uciekają z nieba, szukają przygód gdzie indziej, jak ludzie i nie tylko ludzie.
Ludzie wstają, jedzą kolację albo śniadanie, w końcu tu wszystkie posiłki są
podobne, potem ubierają się tak, żeby na końcu wygodnie się rozebrać. I wstają
też duchy i demony, też chcą coś znaleźć, najlepiej przygody albo ciebie,
ludzi, których zwiodą.
Tajowie w ogrodzie
mają specjalne domki, małe ołtarzyki dla swoich małych demonów. Kiedy młody Taj
wychodzi o zmierzchu na imprezę, przystaje przy swoim ołtarzyku w ogrodzie.
Jest głośno od ulicy, ale cicho w myślach, kiedy pozdrawia prywatne swoje demony. Składa ręce, skłania głowę. Kiedy wychodzi się na imprezę, lepiej
zostawić swoje demony w domu. A kiedy młody Taj wraca nad ranem z imprezy, może
nieco chwiejnym krokiem, ale zawsze z pewnym pokłonem staje znów przed
ołtarzykiem. Składnia głowę, składa ręce, dziękuje. I odkrywa, że jego demony też wyszły
na miasto, wciąż nie wróciły.
A
my tak jechaliśmy przez rozbudzone neonowo miasto, tamte oczy nas śledziły,
były przekrwione od spalin i kolorów, biegły za nami po wysokich budynkach,
gapiły się z wieżowców, pilnowały nas i machały ogonami.
W klubie natomiast
spotkaliśmy demony z tych wszystkich dużych świątyń, kamienne posągi pilnujące
Buddhy. Za dnia są z kamienia, pilnują bram, złotych wież, w nocy zakładają
złote suknie, sukienki i złote łańcuchy, w nocy chcą się odnaleźć. A w Bangkoku
znaleźć można wszystko. I w nocy nikt nie ma serca z kamienia. Wzięła mnie za
rękę, mocno, na parkiet i do baru, przedstawiła kilku z nich. Ale ja nie boję
się demonów, bo spotkałem gorszych ludzi. Uściskała się z nimi, ucałowała, a ja
byłem taki zazdrosny. No ale musiałem to przełknąć jak duriana, bo mieli nam
pomóc, mieli plan jak uratować świat. Jeden z nich długo mi się przyglądał i
wreszcie zapytał, co tam wytatuowałem sobie na ręce. Mój kosmos, to mój
równoległy wszechświat, a on odpowiedział, że to odważnie. Tutaj w Tajlandii,
jeśli nie jesteś grzeczny, tatuaże robią ludziom na złość. Trzeba dbać o
tatuaże, bo mogą zamienić się w klątwę. Jeśli nie znajdziesz lepszego wszechświata,
ten na ręce wchłonie cię jak czarna dziura, zawyrokował. I wtedy zaproponował
mi układ.
Marzą mu się
wakacje. Chce gdzieś pojechać, coś zobaczyć, odkryć, popodróżować trochę. Ale
nie może, bo za dnia jest z kamienia, ma pracę, musi pilnować świątyń, żeby
turyści jej nie zniszczyli, nie zjedli, nie zadeptali, nawet nie wiesz, co
potrafią wymyślić, żeby tylko zrobić zdjęcia. Czy mógłbym się z nim zamienić,
chociaż na chwilę, pyta zuchwale.
Miał złote ubranie
i złote kły zakręcone jak wąsy, oczy jak po narkotykach i wieczny uśmiech
Tajów. Demon obiecał mi, że jeśli wytatuuję sobie jego głowę, on zdradzi mi
sekret kosmosu. Jeśli wytatuuję sobie jego głowę, zamienimy się na jeden dzień
miejscami. I odda mi sekret świata w zamian. Też się uśmiechnąłem, bo
ja już ich dobrze znam, demony są przebiegłe, demony są złośliwe i na pewno
jest w tym jakaś sztuczka. Podziękowałem więc grzecznie, choć było mi trochę
przykro, że mój demon nie pojedzie na wakacje. A tymczasem znowu dałem się porwać.
Znowu wzięła mnie za rękę, na której wytatuowany mam swój kosmos. Wzięła mnie
na dach, na miasto, bo z modnych barów na dachach widać podobno koniec świata.
A
na granicy widoku, tuż na horyzoncie, gdzieś tam gdzie kończy się świadomość,
stamtąd wciąż spoglądały na nas te oczy, migał ruch, błyski i wystające ogony zza
winkla. W końcu w którymś momencie już wiedziałem, złapałem, były małpie.
...CDN...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz