sobota, 12 kwietnia 2025

Neon Mango Sticky Rice Buddha 1

 Neon Mango Sticky Rice Buddha 1

 

Znalazłem ją tam, ze skórą w kolorze neonów, a przecież poleciałem do Tajlandii szukać siebie. Miała na twarzy rozsypany złoty pyłek zamiast makijażu, błyszczała w środku nocy jak złoty posąg, odbijała światła miasta, mnie. Obiecała, że wszystko znajdę, ale ja już nie chciałem szukać, teraz chciałem już tylko gdzieś się z nią zgubić. Mogła być wróżką, bo zawsze dotrzymywała słowa, poprosiłem więc, żeby obiecała, że wszystko będzie dobrze. Pokręciła tylko głową. No dobra, powiedziałem, to niech już będzie ten sens świata. Była nowym człowiekiem, nie potrafiła kłamać, zamiast tego zawsze się uśmiechała. Już łapię, albo wszystko może być dobrze, albo mogę zrozumieć wszechświat. Chodź, powiedziała, wzięła mnie za rękę, pokażę ci Bangkok.

            Podobno Buddha zjadł tutaj mango i odszedł, tak na zawsze, czyli po buddyjsku przebudził się i zniknął w nirwanie, wyjaśniła mi, gdzie właśnie jesteśmy i dlaczego mam nikomu nie mówić, to tajemnica. To tajemnica, ale podobno ostatnio wrócił i ma zrobić porządek. Powinien wrócić w to samo miejsce, nie? A więc to dla mnie szansa, żebym się odnalazł. A w Bangkoku można znaleźć wszystko, chodź. Wzięła mnie za duszę i pokazała.

            Najbardziej na świecie żałuję, że nie zrobiłem jej wtedy tego zdjęcia. Stała w jasną noc, miała luźną pomarańczową sukienkę jak szaty mnichów, białe wysokie adidasy i białe długie skarpetki, duszę też białą, ale czarne majtki. Po jednej stronie świecił neon 7-eleven i oblewał ją kolorami, po drugiej wysoko palma błogosławiła, jak to tylko potrafią palmy w ciepłych krajach. I ona na środku ulicy też błogosławiła w neonowej aureoli jak jakiś Buddha na plakacie, pamiętam wszystko, w neonowym świecie nowy człowiek.

Odruchowo sięgnąłem po aparat, ale ona zamknęła oczy i kazała mi go wyrzucić, nie wolno robić zdjęć. Jesteś podróżnikiem czy turystą? Wyjeżdżasz, żeby odkrywać i doświadczać, zrobić fotografię w głowie? Być tu i teraz, nie tam i potem. Popodróżuj trochę. Albo nie trochę. Bardzo, najbardziej. W dżunglę, w morze, w siebie, w kosmos. Otworzyła oczy, uśmiechnęła się łagodnie, wzięła ten mój aparat i położyła na chodniku pod tamtym neonem. Pogłaskała mnie, rany, chcę, żeby nie przestawała mnie dotykać, pomyślałem, tak mogę doświadczać, odkrywać, podróżować. A ona stwierdziła, że kiedy robimy zdjęcie, zdjęcia, więcej zdjęć, od razu o tym zapominamy, szkoda by było, nie wzruszyła ramionami. Może miała rację, pamiętam przecież wszystko. Na pewno miała rację, zawsze miała, ale ja boję się do dzisiaj, że zapomnę. Może ten mój aparat wciąż tam jest pod tym neonem i nagrał mi tę całą opowieść.

A obok palma. I przypominam sobie, że wysoko w liściach błyskały na czerwono oczy jak na starych fotografiach, podglądały nas.

            Chodź, poszukamy, wzięła mnie, i nie wiem do dzisiaj, czy nie wzięła mnie za kogoś innego. Ale poszedłem za nią, wynająłem nam skuter i nazwałem go rakieta, żeby móc z nią odlecieć.

Wstydziła się przyznać, że chciała pójść na walkę muay thai, sztuki ośmiu kończyn. W końcu buddyzm zabrania przemocy, nie można nikogo krzywdzić, nawet mrówek i komarów. No chyba że chodzi o turystów, ich jest za dużo na świecie, przydałoby się pozbyć kilku, choćby kilku milionów. Zabiera mnie więc na walkę turysta kontra podróżnik. Mają świecące się lepko ciała, pulsujące mięśnie pod pomalowaną na złoto skórą, są jak złote posążki, które ożyły, mają twarde mięśnie, wszystkie kończyny, ciała. A więc żyją i żyją trybuny pełne i głośne, biją się i biją brawa, krzyczą i krzyczą reflektory, rażą, opalają, roztapiają ring i wszystkich. Niedługo wszyscy się świecą i lepią. Gong bije najgłośniej. Oczywiście że powinien wygrać podróżnik, ale turystów jest nieskończenie dużo, zdaje się, że wylewają się zewsząd, zalewają nas jak tsunami, siedzą na trybunach, w wiecznej kolejce na wakacjach, następny, proszę. Biedna Tajlandia. Biedny świat.

Chodź, bierze mnie, weźmy świat i uratujmy.

A potem poszliśmy do klubu, żeby zebrać drużynę. Noc w Bangkoku jest jaśniejsza od dnia, ludzie dopiero wstają, słońce już nie męczy, a gwiazdy uciekają, bo nie lubią cudzego blasku. A to miasto świeci radioaktywnie. Na ulice zewsząd wylewają się światła, światła we wszystkich kolorach, z każdej strony, sączą się nawet od dołu i oświecają. Tajowie nie znają umiaru. W niczym. Słońce więc nie przeszkadza, zasypia. Gwiazdy uciekają z nieba, szukają przygód gdzie indziej, jak ludzie i nie tylko ludzie. Ludzie wstają, jedzą kolację albo śniadanie, w końcu tu wszystkie posiłki są podobne, potem ubierają się tak, żeby na końcu wygodnie się rozebrać. I wstają też duchy i demony, też chcą coś znaleźć, najlepiej przygody albo ciebie, ludzi, których zwiodą.

Tajowie w ogrodzie mają specjalne domki, małe ołtarzyki dla swoich małych demonów. Kiedy młody Taj wychodzi o zmierzchu na imprezę, przystaje przy swoim ołtarzyku w ogrodzie. Jest głośno od ulicy, ale cicho w myślach, kiedy pozdrawia prywatne swoje demony. Składa ręce, skłania głowę. Kiedy wychodzi się na imprezę, lepiej zostawić swoje demony w domu. A kiedy młody Taj wraca nad ranem z imprezy, może nieco chwiejnym krokiem, ale zawsze z pewnym pokłonem staje znów przed ołtarzykiem. Składnia głowę, składa ręce, dziękuje. I odkrywa, że jego demony też wyszły na miasto, wciąż nie wróciły.

            A my tak jechaliśmy przez rozbudzone neonowo miasto, tamte oczy nas śledziły, były przekrwione od spalin i kolorów, biegły za nami po wysokich budynkach, gapiły się z wieżowców, pilnowały nas i machały ogonami.

W klubie natomiast spotkaliśmy demony z tych wszystkich dużych świątyń, kamienne posągi pilnujące Buddhy. Za dnia są z kamienia, pilnują bram, złotych wież, w nocy zakładają złote suknie, sukienki i złote łańcuchy, w nocy chcą się odnaleźć. A w Bangkoku znaleźć można wszystko. I w nocy nikt nie ma serca z kamienia. Wzięła mnie za rękę, mocno, na parkiet i do baru, przedstawiła kilku z nich. Ale ja nie boję się demonów, bo spotkałem gorszych ludzi. Uściskała się z nimi, ucałowała, a ja byłem taki zazdrosny. No ale musiałem to przełknąć jak duriana, bo mieli nam pomóc, mieli plan jak uratować świat. Jeden z nich długo mi się przyglądał i wreszcie zapytał, co tam wytatuowałem sobie na ręce. Mój kosmos, to mój równoległy wszechświat, a on odpowiedział, że to odważnie. Tutaj w Tajlandii, jeśli nie jesteś grzeczny, tatuaże robią ludziom na złość. Trzeba dbać o tatuaże, bo mogą zamienić się w klątwę. Jeśli nie znajdziesz lepszego wszechświata, ten na ręce wchłonie cię jak czarna dziura, zawyrokował. I wtedy zaproponował mi układ.

Marzą mu się wakacje. Chce gdzieś pojechać, coś zobaczyć, odkryć, popodróżować trochę. Ale nie może, bo za dnia jest z kamienia, ma pracę, musi pilnować świątyń, żeby turyści jej nie zniszczyli, nie zjedli, nie zadeptali, nawet nie wiesz, co potrafią wymyślić, żeby tylko zrobić zdjęcia. Czy mógłbym się z nim zamienić, chociaż na chwilę, pyta zuchwale.

Miał złote ubranie i złote kły zakręcone jak wąsy, oczy jak po narkotykach i wieczny uśmiech Tajów. Demon obiecał mi, że jeśli wytatuuję sobie jego głowę, on zdradzi mi sekret kosmosu. Jeśli wytatuuję sobie jego głowę, zamienimy się na jeden dzień miejscami. I odda mi sekret świata w zamian. Też się uśmiechnąłem, bo ja już ich dobrze znam, demony są przebiegłe, demony są złośliwe i na pewno jest w tym jakaś sztuczka. Podziękowałem więc grzecznie, choć było mi trochę przykro, że mój demon nie pojedzie na wakacje. A tymczasem znowu dałem się porwać. Znowu wzięła mnie za rękę, na której wytatuowany mam swój kosmos. Wzięła mnie na dach, na miasto, bo z modnych barów na dachach widać podobno koniec świata.

            A na granicy widoku, tuż na horyzoncie, gdzieś tam gdzie kończy się świadomość, stamtąd wciąż spoglądały na nas te oczy, migał ruch, błyski i wystające ogony zza winkla. W końcu w którymś momencie już wiedziałem, złapałem, były małpie.

 

...CDN...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz