czwartek, 28 sierpnia 2025

Sushi pizza hot-dogi ostrygi

 Sushi pizza

hot-dogi

ostrygi

 

Przypadkiem w tamte wakacje spotkaliśmy się pierwszy raz, żeby potem udawać już razem. Bo wakacje to suma całorocznych tęsknot i udawań. Byliśmy więc wtedy razem w Azji, w Tajlandii albo w Japonii, wszystko jedno, kąpaliśmy się w neonach, płynęliśmy ulicami, spotkaliśmy się z Buddhą w świecącej aureoli. Też świeciłaś. Potem zabroniłaś mi robić zdjęcia, powiedziałaś, że wtedy skończy się świat. A ja serio robię dobre zdjęcia. Twoja strata, odparłem, choć trochę szkoda, bo świeciłaś się pośrodku tamtej azjatyckiej ulicy, stałaś na palcach, miałaś długie nogi, aż na Księżyc, jak tamta czarodziejka. Patrzyłaś w niebo, mogłabyś zdjąć gwiazdy, gdyby tam były i nie uciekły z miasta. Zdjęłaś potem wszystko w hotelu. Ale najpierw długo się na siebie gapiliśmy w tej taksówce, ciasnym tuk-tuku, byliśmy umorusani neonami, klimatyzowanym światłem, sobą nawzajem, dusznymi spojrzeniami, parną nocą na końcu świata i języków. Uśmiechałem się, ty nie mrugałaś, nie mogłaś oderwać wzroku, gryzłaś wargę nieco zbyt nerwowo.

             Zjemy potem razem śniadanie. Albo i nie, odpowiedziałam, że może, ale raczej nie, pójdę sobie, pozwiedzam sama, dziękuję, nie potrzebuję. Tutaj na drugim końcu świata czuję się najbardziej samotna, nie rozumiem tych ludzi, ale w tłumie turystów mogę zrobić wszystko, dziękuję, nie potrzebuję ciebie. Rano tutaj to w domu wciąż noc, bylibyśmy jeszcze w klubie albo w pracy, raczej nie razem, nie sądzę. Na końcu świata jest jednak już rano. To ładne, że w nocy na końcu świata spotkałam akurat ciebie, jakby to miał być znak albo dobry żart. Było fajnie, duszno, kolorowo, jesteś słodki słony ostry, tak na serio, jak to ich jedzenie tutaj. Było jak w filmie tego całego Kar-waia, nie powiem, podobało mi się, ale wystarczy. A więc za oknem słychać światło, słońce ma tutaj inny kolor, czerwienią wdziera się do środka. Nie puka, słońce tutaj jest głośne, hałasuje jak to jet lag tylko potrafi. Ostro wchodzi, drapie w oczy, wycina paski na ścianie naszego hotelu. Jak to możliwe że z miliona hoteli, wylądowaliśmy w tym samym łóżku, co to za samolot. A więc za oknem słychać światło, zostawia czerwone ślady nie tylko na ścianie, też na moich plecach, kiedy siedzę na tym łóżku wielkim jak przeznaczenie. Siedzę jednak już na skraju, na samym końcu, u twoich stóp, zabawne, bo wolisz moje stopy. Rozczesuję włosy, mówisz wtedy, że mam europejski nos, też tęsknię. Zjemy razem śniadanie, może, kontynentalne, albo i nie, raczej nie, dziękuję, pójdę już. Sama pozwiedzam świątynie smoki demony, knajpy i wszystkie te miejsca z turystami, milionami turystów, zgubię się. Pójdę już sobie, dziękuję, było fajnie, zapamiętam, może, nie muszę już kupować magnesu.

             Zabierasz swój plecak, nie mówisz do widzenia. I dobrze, Wong Kar-wai to nie mój styl. A na śniadanie piję espresso z Prosecco, ty pewnie wolisz matchę, założę się. Będziesz oglądać się na ulicy za tymi długimi azjatyckimi chudymi nogami, czarnymi włosami, będziesz zabijać wzrokiem turystów, nie będziesz robić zdjęć. Nie wolno, prawda. Świat odrobinę się kończy za każdym razem, kiedy ktoś robi zdjęcie, mówisz. Ile to jest milion razy odrobinę i kto zrobi to ostatnie zdjęcie. A ja robię serio dobre zdjęcia. Popatrz, mamy nad głowami elektryczny kolaż, niebo w Azji jest pocięte na kawałki. Kablami, drutami, słupami niekoniecznie wysokiego napięcia. Azjatyckie niebo jest w kawałkach. Kawałki są kolorowe i ukrywają czyjeś równoległe wszechświaty. Linie pod napięciem pilnują, żeby obce światy nie wylewały się na boki. Za każdym razem zastanawiam się, jakim cudem to wszystko działa, prąd płynie we właściwym kierunku, też się nie wylewa. Chmury pocięte na kawałki, leci czapla i znika, błękitny prostokąt nieba, różowy kwadrat zachodu, ładne azjatyckie kawałki, dlaczego nikt nie patrzy w górę. Powiedz, spacerujesz tymi ulicami, skaczesz pomiędzy światami jak w kałuże, nad głowami elektryczna mozaika. Popatrz, jaka ta Azja dziwna, wracajmy do domu. Mówiłaś w nocy, że jestem słodki i ostry, tak na serio ostry, jak tajska kuchnia. Moglibyśmy pójść gdzieś razem, zjeść sushi albo siebie, ale ja nie chodzę na wakacjach i chciałbym odkryć coś nowego, więc jeden raz wystarczy. Oni tutaj nawet kawę pakują w plastik, jednorazowo to nie mój styl, żegnam.

             Miałam cię już nigdy więcej nie spotkać, miałeś być jednorazowy jak plastikowe pamiątki z wakacji. Przecież to niemożliwe spotkać się kolejny rok z rzędu w tym samym hotelu, w tym samym czasie, ale w innym kraju i w inne lato. A jednak tam stoisz przy barze. Przyznaj się, chcesz mi ukraść wakacje. Stoisz tam przy tym barze i tak zajebiście wyglądasz. Jak stara dobra Europa. Uśmiechasz się na tę myśl, że Europa to jednak Europa. Masz na sobie te szerokie spodnie, tę koszulę zapiętą nie na wszystkie guziki, podwinięte rękawy, mięśnie, drogi zegarek, ciemne okulary w ciemnym wnętrzu, bo czemu nie, a więc uśmiechasz się i kogoś tam czarujesz. Specjalnie wybrałam Italię, la dolce vita, dlaczego tu jesteś, dlaczego też musiałeś tu przyjechać. No więc idę i robię awanturę, chociaż tę ptaszynę ci przepłoszę. Zresztą uważaj, myślisz, że jeśli jesteś zajebisty, bogaty, najlepszy, wtedy wszystko może być twoje. Uważaj, ja wiem, kto ty jesteś, one też to wiedzą, zjedzą cię na śniadanie i popiją Prosecco. Włoskie dziewczyny, hiszpańscy chłopcy na twoich wakacjach też potrafią grać w tę grę. Powiedziałam ci wtedy, że znam się na tym, zakochałam się już sto razy, wiesz, byłam sto razy na wakacjach, a ty ile razy nocowałeś poza domem.

             Odpowiedziałem ci wtedy, że gdybym chciał, mógłbym cię wykorzystać, więc równie dobrze możemy zawrzeć rozejm. Poza tym co ty tutaj robisz, to mój hotel i moje wakacje, mam wrażenie, że ze swoim plecakiem nie pasujesz to takich drogich barów. Kiedy patrzę na swój drogi zegarek, tłumaczysz się, że przyszłaś tutaj zakochać się sto pierwszy raz w życiu. Ja jestem old-money, ty jesteś backpackerką, pochodzimy ze znienawidzonych rodów, to nie może się dobrze skończyć. Nie będziemy wakacyjnymi Romeo i Julia, więc dzielimy się na pół miastem, plażą i morzem. Bo ja nie uznaję wakacji bez palm, cykad i dużych łódek. Powiedz mi więc, dlaczego potem wszędzie cię widziałem. Wszędzie pachniałaś. Od morza mokrymi włosami, na gorącym piasku rozlanym olejkiem, na mokrej pupie gorącym piaskiem, ociekałem tobą. Ale muszę się przyznać, uwielbiałem cię podglądać. Jak rozbierałaś się na plaży leżałaś opalałaś kąpałaś, mokrymi stopami zostawiałaś ślady na ludziach sercach mężczyznach kobietach. Poprawiałaś paski bikini, potem się ubierałaś z powrotem, naciągałaś krótkie szorty na pupę, oczywiście mrużyłem oczy, nie zakładałaś koszulki, miałaś jeszcze zbyt mokry strój, chowałaś książkę, zakładałaś torbę na ramię, w drugiej ręce trzymałaś kask od skutera i odchodziłaś brzegiem morza, z oddali oblewało cię zachodzące słońce w kolorze Aperola. Szkoda że nie mogłem zrobić ci zdjęcia, miliona zdjęć, może jednak mógłbym być twoim instagramowym Romeo. No i na końcu chciałem, żebyś mnie podwiozła, uśmiechnęłaś się wtedy i spytałaś, gdzie będę trzymać ręce. 

Powiedziałeś, że wolisz motory, ale ze mną możesz pojechać wszędzie. Na koniec świata za daleko, do łóżka jeszcze za blisko, a więc może zatańczymy. Stare dobre italodisco, użyjesz brylantyny do włosów, przyznaj się, będzie twarda, kiedy złapię cię za głowę między nogami. I tak popędziliśmy, spędziliśmy kolejną noc razem, choć do siebie nie pasujemy. Nigdy nie pojechałabym z tobą na wakacje, więc jak to jest, że na końcu lądujemy w tym samym hotelu. Najpierw kłócimy się o to, kto zapłaci rachunek, a potem pięknie godzimy się pod kołdrą. Albo bez, bo tutaj jest za gorąco. Uciekamy, nie płacimy, rachunek sumienia na rachunek lata. Lato nam sprzyja, dobrze wiemy, że zawsze nam pożyczy, uśmiecha się porozumiewawczo. 

Mieliśmy dać sobie spokój, a znowu rano przeświecasz mi słońcem zza okna w małym pokoiku. Łóżko tym razem też jest malutkie, jak nasz los. Świt natomiast wielki, majestatyczny, europejski, nie ma tu napalmu. Delikatnie podnosi głowę słońce, kąpie się w falach, podgląda. Mam świetny widok w swoim drogim hotelu, wysłałbym ci zdjęcie. Światło jest żółto-niebieskie, podgląda przez rolety, kreśli antyczny wzór na twoich plecach, piersiach, szyi, zawsze chciałem być archeologiem, opowiadam ci bajeczki. Chciałbym ci zrobić zdjęcie, ale uciekasz, oczywiście. Podglądaliśmy ludzi robiących sobie zdjęcia, to niezły teatr, trochę za śmieszny i jeszcze smutniejszy. Setki tysiące miliony zdjęć, masz pewne podejrzenia, uważasz, że w ten sposób turyści chcą ukraść świat, zdjęciem zdjąć kawałek rzeczywistości tylko dla siebie, z nikim się nie dzielić. To zabójstwo, mówisz. Setki tysiące miliony malutkich zabójstw. A selfie to samobójstwo, śmieję się trochę, a trochę może masz rację. Nie wolno, ale ja serio robię dobre zdjęcia. 

Piasek na pościeli to okruszki zjadanych wakacji. Wakacje to nieco zbyt kruchy wafelek na chmury w polewie słonecznej. Uśmiechasz się z zamkniętymi oczami, kiedy we włoskiej pościeli przełykamy te nasze francuskie lody nie gelato, po wszystkim przeciągamy się, oblizujemy, wyginamy, rozsypujemy piasek z włosów. Znowu nie zjemy razem śniadania, prawda, kto weźmie pierwszy prysznic, ten drugi ucieknie. 

Nie pójdziemy razem na pizzę makaron tiramisu, sam wypiję espresso i Prosecco, nie żegnajmy się, to się już nie spotkamy. Idziemy grać w swoje gry, czekać na koniec lata po swojemu. Boisz się, że świat się kończy, więc trzeba jeździć na wakacje. 

Mówisz mi, że boisz się, że świat się skończy, jeśli nie pojedziesz na wakacje. Słodki jesteś, wiesz, mężczyźni zawsze pewni jedynie tego, że są najważniejsi, nawet zachód słońca bez nich się nie liczy. A ja uwielbiam same południa, słońce jest dokładnie nad nami, rozlewa się, razi, lepi do ciał, zlepia wszystkich, uwielbiam podglądać tych ludzi. Młodzi Włosi jeżdżą na jednym kółku, nie mają kasków łobuzy, młode Włoszki mają jaskrawe bikini, żeby było je widać z daleka. Najbardziej lubię ten moment, kiedy świat zastyga w upale, jestem wtedy piaskiem tego świata na plaży wszechświata, poprawiam paski od bikini, pociągam, przeciągam, wyginam się jak czasoprzestrzeń na ręczniku. 

Mówię ci, że mi smutno, bo wakacje się kończą, a ty się śmiejesz, patrząc w dal, jak na horyzoncie pływają statki wojenne. To niema groźba końca lata, twierdzisz, że nic nam już nie zostało, więc równie dobrze możemy posiedzieć razem w tym porcie. Mieliśmy się już więcej nie spotkać, a jednak wpadłem na ciebie, siedziałaś na murku, jadłaś loda, roztapiał się jak te nasze wakacje, spływał ci po ręce. Och, wyobraziłem sobie, że to ja spływam w twojej ręce, kiedy mocno ściskasz mnie pod kołdrą. Albo bez kołdry, bo jest tutaj za gorąco. 

Usiadłeś w tych swoich drogich ciuchach obok mnie w porcie w Cefalù. Razem siedzieliśmy, piliśmy i jedliśmy lody, jak w tym filmie. Podglądaliśmy, jak włoskie małolaty skaczą do wody na główkę i prowadziliśmy poważne rozmowy. Są tacy piękni, w tle na pewno leciał soundtrack z Call me by your name, bo to taka ładna scena, popatrz, słońce też będzie się kąpać. Pytam się, czy można jeździć na wakacje, kiedy gdzieś jest wojna, daleko, za daleko, czy przed nami era post-turystyki, gorąco, za gorąco. Ale ty wiesz swoje, jesteś pewien, mamy farta, nie wybrzydzaj. Wzruszasz ramionami, ściągasz tę wyprasowaną koszulę, już gdzieś widziałam ten tatuaż, chcesz zobaczyć mój. Spodnie składasz w kant, bierzesz mnie za rękę i też skaczemy. W wodzie mówisz mi, że teraz to już na pewno nigdy więcej się już nie zobaczymy, jutro wracasz do domu. A więc teraz w tle puszczam techno, ogłaszam zwycięstwo, wygrałam te wakacje. 

A więc mija rok, specjalnie poleciałem na Islandię, żeby cię nie spotkać. Szukam zorzy, bo po drugiej stronie są elfy, to najlepsze kochanki podobno. Podobno elfy nie wierzą w ludzi. Ja nie wierzę, że to ty znowu tam tańczysz w tym klubie dusznym ciemny kipiącym jak wulkan. Zorza jest różowa zielona jak narkotyki i światła stroboskopu, słuchamy techno w tym klubie, tańczymy, to niemożliwe, kolejny rok z rzędu zderzamy się jak komety, chyba serio muszę polecieć w kosmos, żeby się od ciebie uwolnić. Masz ciepłą skórę, gęsią skórkę, kiedy latamy po basach, wyglądasz jak Björk, tylko masz neonowe włosy, świecące oczy, słodką od gumy i vape’ów ślinę. 

Prześladujesz mnie, znowu chcesz mi zabrać wakacje, nie chcę cię tu widzieć, idź sobie, och, ale możesz mnie tak dotykać. Dobrze tańczysz, nie powiedziałabym, jesteś twardy, wszędzie, w mięśniach oczach członkach. Zobacz, mam też neonowe oczy, to po zorzy, muszę ci się przyznać, najlepsze imprezy są w klubach na Islandii. Jesteśmy w kraterze wulkanu, kiedy didżej podnosi ręce do góry, wszystko się trzęsie i dymi, wszyscy jesteśmy jednym organizmem, wstrzymujemy oddech, czekamy na drop, a potem razem puszczamy wszystko, oddychamy patrzymy poruszamy członkami, góra dół, nawet my. Nigdy bym nie powiedziała, że tutaj pasujesz, ale oboje chcemy zostać do końca, żeby spotkać elfa. Tylko elfy wytrzymują do końca rave’ów. Kochany, ten elf będzie mój. W elfach płynie ogień i lód, chcę spróbować lawy, a potem zjeść lodowiec. 

Dzień tutaj trwa połowę wakacji, noce są za krótkie, żeby spać, chodź na plażę prosto z klubu. Nie powinniśmy tego robić, ale, rany, w takich chwilach człowiek zaczyna wierzyć w przeznaczenie. Masz kolorowy jak paznokcie ręcznik, dobrze, że ja mam eleganckie paski na koszuli. Na plaży wyleguje się lawa, gasi morze, cicho szumi gotującą się wodą, kiedy chcesz się kąpać. Kawałki lodu palą się z daleka, wyglądają jak porzucone diamenty na Księżycu, wyrzucone na brzeg klejnoty. Naprawdę szkoda, że nie mogę zrobić zdjęcia, kolejny raz ostrzegasz, że wszystko wtedy zepsuję, wszystko się skończy. No dobra, dla ciebie może wszystko. Gdybym chciał, mógłbym ci kupić diamenty złoto palmy. Masz za krótką bluzkę, za długie spodnie, rozbierasz się, masz tam tatuaż palmy, pamiętam. 

Nie powinniśmy tego robić, ups, ale niech będzie, dla fabuły, jesteś lepszy niż mój ex. Będę wolna, jeśli wrzucę cię do wulkanu, chodź, pokażę ci palmę na Islandii. Na moim pośladku twój ślad, jest miękki jak owoce, rosną tutaj podobno mango.Tylko elf mógł wymyślić, żeby skyr pomieszać z mango. Też chcesz mnie zjeść. Chodź, ten krater nie jest taki duży jak ty, pokażę ci resztę na górze. Ta wyspa jest z innej planety, jest statkiem kosmicznym elfów, chyba chcą nas wykorzystać, rozpylają zorzę, popatrz. 

Elfy podobno mieszkają w wulkanach, jest ich tutaj setki, tysiące, śpią drzemią mają sjestę, czekamy, aż wybuchną, może to one produkują zorze. Gdybym nie chciał od ciebie uciec, nigdy bym tu nie przyjechał. Nie wierzę, że ten kraj istnieje. Kto to wymyślił, żeby daniem narodowym był hot dog. Hot dogs or legs, pokaż, proszę, nienawidzę cię, ale twoje nogi uzależniają, twoje nogi zabierają w kosmos, twoje nogi wokół mojego ciała. Chcę, żebyś mnie zrzuciła, ale ty chcesz, żebym był w tobie jeszcze trochę dłużej mocniej bardziej, powiedz, że jestem twardy i miękki jednocześnie, że czujesz od środka, kiedy na mnie siedzisz, odlatujesz, złapię za pośladki, jedyną na tej wyspie palmę, moja lawa w tobie, ty wygięta w łuk, piersi jak zorza, twarde sutki jak diamenty na plaży, lód gorący na ciele drażni jak moje zęby. 

Obiecujemy sobie, że się już nigdy nie zobaczymy. Stoimy pod tą słynną budką z hot-dogami, widzimy ich wszystkich, prezydenta Ameryki, słynną piosenkarkę, sportowców i miliony innych ludzi. Elfów nigdzie nie widać, bo boją się turystów. Ludzi jest za dużo. Są jak z plastiku, jednorazowi ale na zawsze, nie toną, brzydko pachną, rozpuszczają się i wiecznie zmieniają kształt, następny i następny, proszę. Wcale nie proszę, grożę. Pozbądźmy się ich. Czy jest na świecie miejsce bez turystów? Pamiętasz, w Azji małe plaże z książek filmują i przez to znikają. Wszyscy wszystko niszczą, robią zdjęcia, zdejmują rzeczywistość, nie oddają, ale od razu zapominają. Antyczny kurz na adidasach, depczą zabytki, trawniki, dusze, plaże, dżunglę. Pozbędziemy się ich razem? Tylko nie rób zdjęć! 

A więc mamy plan. Obiecujemy sobie, że za rok znów się spotkamy i na zawsze. Może na Lazurowym Wybrzeżu? W końcu Europa to jednak Europa, też tęsknię, kupimy tam willę nad wodą w tym francuskim kolorze, będziemy jeść ostrygi na śniadanie i może już nigdy nie skończą się wakacje. A potem uratujemy świat, pozbędziemy się turystów, to jest dobry plan. 

A więc mamy plan, a potem okropnie się kłócimy, zapomniałam, że przecież tak naprawdę nie pasujemy do siebie. I dobrze. Niestety wracamy tym samym samolotem. Siedzimy po dwóch stronach przejścia w tym samym rzędzie. Stewardessy odprawiają swoje czary. Robi się ciemno, tylko podłoga świeci się awaryjnie. Nie pamiętam, kto był pierwszy, może razem, jednocześnie, nasze ręce lądują w dole, w przejściu zwisają, chwytam cię. Ty mnie. Może jednocześnie, na pewno. A więc to jest ta romantyczna scena, kiedy trzymamy się za ręce na środku samolotu. Przejmujemy ten samolot, serca, film, bo wyglądamy jak z filmu, w tle wybuchają zorze i soundtrack z Rüfüsa Du Sola. 

Potem lądujemy i każde wraca do domu. Każde do swojego domu. Koniec. 

Albo jeszcze nie. W końcu obiecałeś mi wakacje na zawsze, no i mieliśmy pozbyć się ludzi. Czy to możliwe, że za rok znowu lądujemy w tym samym hotelu łóżku wakacjach, czwarty jebany rok z rzędu. Jakie jest prawdopodobieństwo zaistnienia takiego wszechświata? Czy tak będzie w nieskończoność? No ale obiecałeś mi puste plaże Niceę ostrygi jachty willę z basenem. Czy ty w ogóle jesteś prawdziwy, przyznaj się. Stoimy na plaży, znowu na siebie trafiamy przypadkiem, nie uchylam się. Morze ma kolor artystycznego atramentu, słońce odbija się w nim milionem malutkich lusterek, strzela w nas światełkami, nie uchylamy się. Odbijamy morze i siebie nawzajem w ciemnych okularach. Uśmiechamy się do siebie, fale szumią lepiej niż muzyka, zbliżamy się do siebie pomału, już prawie, romantico. 

Wyciągam wtedy i strzelam, robię ci zdjęcie. I wtedy znikasz. Zabiłem cię aparatem, ups. A więc mówiłaś prawdę. Potem kończy się świat. Najpierw umierają cykady, następnie usychają palmy, a na końcu wybuchają wszystkie wulkany. Nie gniewaj się, bałem się, że chcesz mi ukraść wakacje na zawsze. 

Nie gniewam się. Prawie mi się udało, już miałam to zrobić, już chciałam zepchnąć cię do morza i ukraść całą twoją forsę, kupić willę i otworzyć hotel, nie kończyć lata nigdy. Byłabym świetną kierowniczką, wiesz, na co dzień nie jestem żadną backpackerką, tylko poważną panią doktor. Wakacje są od udawania. Ale ty podobno też nie jesteś żadnym old-money, w domu jesteś bez grosza, przyznaj się, w wakacje żyjesz na koszt lata. I dobrze, tak też można. Wakacje są od udawania, to wtedy próbujemy być kimś innym. A może jest na odwrót, bo to wtedy spełniamy swoje marzenia, walczymy o siebie. Robicie zdjęcia, to jak zatkniecie flagi na Księżycu, ty byłam, tam stałem. Wakacje są od udawania, czy to źle. Niech świat się kończy, kiedy lato się kończy, bo nie chcę się pakować, wracać do domu. 

PS

Ach, jeszcze jedno, skoro świat płonie, za rok widzimy się w rakiecie na Marsa, czas na kosmiczne wakacje. Tam jeszcze nie ma turystów, chyba. Tylko nie rób zdjęć i nie mów nikomu. 

 

Michał Erazmus

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz