Bordo
1
Wszystkie
postacie i przygody nie są fikcyjne i wydarzyły się na serio. No, prawie.
Dobrze,
że moi znajomi z Bordeaux nie znają polskiego, bo miałbym pewnie kłopoty.
Zmieniłem więc chociaż imiona.
Pięknie taplała się w błękicie tamtego
neonu. Błękit był blady jak ona i tak samo jak ona od czasu do czasu mrugał do
mnie, coś obiecując. Pół nocy próbowałem odgadnąć co. O tej porze zawsze
zapadała tu szklana pogoda i spływała ludziom po twarzach niczym deszcz. Marina
taplała się więc w świetle neonu i wyglądała jak mała dziewczynka kąpiąca się w
kałuży. Miała nawet kalosze. Kalosze były od Givenchy’ego, a jej szorty chyba
trochę za krótkie. Zawstydziłem się nieco, bo to trochę tak jakbym miał swoją własną
lolitkę, Ma-ri-nę czubkiem języka schodzącą w trzech stąpnięciach po podniebieniu,
by na trzy trącić o zęby.
Niby
dorosła, ale takie jak one chyba nigdy nie przestaną być dziewczynkami. Ja
zresztą też byłem niezłym Piotrusiem Panem. Ciekawe, jaką imprezę w Nibylandii
mogłaby rozkręcić Dolores Haze? Wszyscy erasmusi są jak duże dzieci przeniesione
do Nibylandii.
Powiedziała,
żebym coś jej kupił. Neon anemicznym odcieniem błękitu zalewał jej twarz i
miałem wrażenie, że w bladym świetle zaraz mi się rozpłynie. Neon zamrugał do
nas, ale nie wiedzieliśmy o czym, bo żadne z nas nie znało arabskiego. Nie
chciałem zostawiać jej samej, zaryzykowałem jednak i pchnąłem ciężkie drzwi. Nad
głową ostrzegł mnie dzwoneczek. Też po arabsku. Z zewnątrz lokal wyglądał na
szczególne połączenie kebabu z zakładem fryzjerskim, a gdy wszedłem do środka,
byłem już pewien, że mogą tu serwować tylko miętowe mięso z niewiernych dziewic
i światło wylewające się na nocne ulice.
Nikt nawet na
mnie nie spojrzał. Często mijałem ten lokal w nocy, zawsze był pełen. Za każdym
razem zaglądałem zaciekawiony, ale nigdy nie mogłem być pewien, co tam się
dzieje. Chyba nawet nie podawali alkoholu. Czasem ktoś stał pod drzwiami i
palił papierosa, obserwował niby od niechcenia Cours de la Marne, ulicę pełną imprezowiczów, wciągając dym i osądy
na ich temat. Na mój temat. Cours de la
Marne jest główną arterią nocnego Bordo, trzeba tędy przejść, zmierzając do
najmodniejszych barów i klubów w mieście. Zawsze gdy mijałem kogoś przed tym
lokalem, chwilę się wstydziłem, że wyglądam jak pijany Piotruś Pan. Wyobrażałem
więc sobie, że gdy teraz tam wejdę, cały lokal nagle ucichnie i wszyscy odwrócą
głowy w moją stronę.
Ale nikt na mnie
nie spojrzał, gdy pchnąłem ciężkie drzwi, a dzwonek nade mną zawołał coś po
arabsku.
W kącie stała
muzyka i krzyczała, boleśnie zawiadamiając mnie o swojej obecności. Przemaszerowałem
pomiędzy stolikami, większość była zajęta własnym mikroświatem. Na ziemi leżały
dywany – może powinienem zdjąć buty? Podszedłem do baru-bez-alkoholu i zacząłem
zastanawiać się, czy arabski jest jeden, czy też każdy kraj ma swój. Kelner zapytał
śpiewną francuszczyzną, czego szukam. Białego królika, pomyślałem, des frites, odpowiedziałem. Popatrzył
niechętnie i zabrał się do smażenia. Na każdym stoliku stały wysokie szklanki z
zielonymi listkami w środku. Miętowa herbata. Wzdrygnąłem się na myśl o mięcie.
Nie znoszę mięty.
Miętową herbatę
podają chyba w Maroku, zorientowałem się i zastanowiłem, czy tak wyglądają
lokale w Tangerze, Marrakeszu, Casablance. Zawsze chciałem odwiedzić te miasta,
ale tak strasznie nie lubię mięty. Posmutniałem, czekając na frytki, bo jestem
romantykiem. Niby nie czuję mięty, ale szybko poprawił mi się humor, gdy przez
duże okna zobaczyłem na zewnątrz Marinę, wciąż taplającą się w bladym świetle
neonu. Neon zmienił odcień – z bladego błękitu na słabą miętę, choć być może to
wszystko jedno, nigdy nie byłem dobry w kolorach.
Była jedną z
tych Europejek niepewnego pochodzenia z niepewnym językiem. Rozgadaną Hiszpanką
ani z Madrytu, ani z Barcelony. Ale nie znałem zbyt dobrze Mariny, choć też nie
o to dziś chodziło, by ją poznawać. Jak się mówi po hiszpańsku piękna? Quien no apoya no folla. Chodziliśmy na
te same imprezy i często na siebie wpadaliśmy. Lubiliśmy też to samo wino – dobry
médoc – nie uderzał nam zbyt szybko
do głów, ale za to skutecznie trzymał do rana.
Przez duże okna
przyglądałem się więc miętowej Marinie i czułem się jak na przedstawieniu.
Byłem trochę widownią, a trochę aktorem. Nie sam zresztą – spostrzegłem, że w
kącie siedział Stary Arab – głaskał krzyczącą muzykę i też gapił się na moją
dzisiejszą dziewczynę. Nagle obrócił głowę w moją stronę, miał okulary
przeciwsłoneczne, dwie małe czarne dziury, które chciały mnie wciągnąć. Nie
wiem jak to możliwe, ale od razu wiedziałem, że jest ślepy. Miał postrzępioną
siwą brodę, pomarszczoną skórę i przerażający uśmiech. Uśmiechnął więc się do
mnie, potem nacisnął coś w radyjku trzymanym na kolanach i lokal wypełnił się
głupiutką piosenką „Me gustas tu”.
Nie wiedziałem, że arabowie lubią takie melanże francusko-hiszpańskie. Stary
Arab wciąż się do mnie uśmiechał, a ja miałem ochotę wyskoczyć przez te duże
okna i wrócić od razu do Mariny, nie czekając na realizację zamówienia.
Que voy a ser, je
ne sais pas.
Nie mógł na mnie
spojrzeć, skoro był ślepy, uspokoiłem się nieco, ale on wciąż się do mnie
uśmiechał. Zorientowałem się, że obok niego siedziały dwie śliczne dziewczyny o
arabskiej urodzie. Ach, zupełnie inny rodzaj estetyki! Podpalana skóra, nieco
lśniąca od tego zaduchu i jak węglem odrysowane miniaturowe łuki triumfalne – mihraby – nad ciemnymi jak noc oczami. Marokańskie
księżniczki. Mieszkałem w Bordo ledwie od dwóch miesięcy i wciąż nie przywykłem
do takiej egzotyki. Przyglądały mi się więc trzy pary czarnych dziur. Ale to
tylko Stary Arab się uśmiechał. Trochę szkoda.
Marina za
wielkimi oknami nieco się rozmazała i chyba przestała być miętowa. Na stoliku
przed Starym Arabem stała pusta szklanka. Jedna z tych ślicznych marokańskich
księżniczek pomachała do kelnera, a ten skinął głową. Podał mi moje des frites i mayo, a potem podszedł do Starego, by napełnić mu szklankę miętową
herbatą. Starzec spojrzał na Marinę za oknami, za lasami, a ta znów przybrała
wyraźny odcień miętowego neonu. Na końcu jeszcze raz na mnie. I jeszcze raz ten
przerażający uśmiech. Podniósł szklankę, jakby chciał wznosić toast i pociągnął
mały łyk. Wiedziałem, że mam czas dopóki nie skończy mu się ta właśnie herbata
z blado-zielonymi listkami. Byłem pewien, tak samo jak tego, że jest ślepy. A
może byłem tylko pijany. Przeszedł mnie dreszcz.
Wzdrygnąłem się,
nie znoszę mięty i czym prędzej opuściłem tę marokańską oazę miętowego światła
na Cours de la Marne. Stary Arab
zdążył jeszcze puścić „Hal” Yasmine
Hamdan – tej libańskiej gwiazdeczki, która kiedyś na pewno będzie sławna, choć
jest na to zbyt dobra. Shúkraan.
Marina akurat
przestała taplać się w neonowym świetle, a alkohol pewnie zaczął już z wolna
metabolizować się w jej ciele. Wzięła mnie pod rękę i zapragnąłem być
metabolizowanym przez Marinę. Skubnęła kilka frytek, ale chyba nie podzielała
mojej wizji romantyzmu. Ruszyliśmy więc dalej w tej naszej nocnej wędrówce i
zauważyłem, że nie jest już miętowa. Zdenerwowałem się na myśl, jak szybko arabski
starzec może pić herbatę. Też chyba zacząłem trzeźwieć. Światła Cours de la Marne były mocne i zalewały
jasną rzeką ulicę biegnącą od placu Victoire,
aż pod sam dworzec. Okolicę dworca celowo wyminęliśmy, bo grasują tam potwory i
straszne historie. Teraz postanowiliśmy
skręcić z głównej arterii w którąś z pobocznych uliczek Saint-Michel w nadziei, że może uda nam się odnaleźć jeden z tych
sekretnych barów, gdzie wciąż można się napić po drugiej w nocy.
Ale było chyba już
zbyt późno.
Francuzi omijali
dzielnicę Saint-Michel, zwłaszcza
nocą, czego my – przyjezdni, czyli obiektywni – nigdy nie mogliśmy zrozumieć.
Była to jedna z najstarszych części Bordo i w każdym zaułku wyczuwało się prawdziwą
duszę miasta. Duszę może nieco mroczną, ale za to z klasą, z rozbrzmiewającym
stukotem obcasów w ciemnych uliczkach i z przytłumionym dźwiękiem muzyki
dochodzącym z zamkniętych klubów artystów. Zawsze można było też porozmawiać ze
zwierzętami i stworami namalowanymi na murach, pooddychać trochę magią.
Skończyły nam
się akurat des frites, gdy weszliśmy
na plac przed kościołem Sainte-Croix
i usiedliśmy na krawężniku pod niezgrabną, kanciastą bryłą świątyni. Czuło się już
jesień, ale nie było jeszcze chłodno, zresztą nie padało, a w Bordo jeśli nie
pada, jest przyjemnie. Plac o tej porze, bez rozstawionych kawiarnianych
stolików, wydawał się większy niż zwykle i spał. Wszystko wokół spało. Nawet
sąsiednie Café Pompier – jeden z tych
tajemniczych klubów – było już zamknięte. A więc było chyba już po czwartej.
Oboje wiedzieliśmy, że tej nocy już nigdzie się nie napijemy. Marina oparła mi
głowę na ramieniu. W miły sposób mrużyła oczy, też chyba była śpiąca i znów przestraszyłem
się, że zaraz mi się rozpłynie w powietrzu, wyparuje jak alkohol z głów.
Zdecydowaliśmy
się wracać do domu, teraz na serio. Do mnie albo do niej, to wszystko jedno,
zresztą mieszkaliśmy niedaleko siebie.
Obiecaliśmy
sobie dziś, że się odprowadzimy. Chodziliśmy w końcu na te same imprezy. Za
każdy razem było tak samo. Przypadek, witaliśmy się, salut-ça-va-bla-bla-bla, miała niesamowicie kręcone włosy, w życiu
nie widziałem takich loków, lubiliśmy to samo wino, to przeznaczenie, skarbie, otwierałem
więc butelkę i rozlewałem. I niby jestem dżentelmenem, ale lubiłem ten wzrok,
którym patrzyły na mnie jej piersi. Chwilę się z czegoś śmialiśmy, a potem bisous i każde z nas uciekało w swoją
stronę. Dziś spotkaliśmy się też przy wyjściu. Zostawiłem gdzieś w głębi
fosforyzującego klubu starych nowych znajomych. Z czego zresztą później miały
mi wyniknąć zupełnie inne kłopoty. Ale wtedy uznaliśmy, że to świetny pomysł. Ja
wciąż tak uważałem.
W oddali bazylika
Saint-Michel zamajaczyła swoją
iglicą. Na czubek nadziany miała księżyc w kształcie krewetki – wyglądał jak arabski
neon i promieniował żółtym światłem. A więc znów zalało mi Marinę.
Wybraliśmy
kolejną wąską uliczkę, a moja Hiszpanka nieco się rozgadała, wyprzedziła mnie o
kilkanaście kroków, kawałek podbiegła, odwróciła się i coś krzyczała w słodkiej
mieszaninie hiszpańskiego i francuskiego, wtedy bardzo mi to smakowało.
Jesteśmy roztańczonym remiksem tego świata. Miała lekko zachrypnięty głos,
jakby ktoś w nią wszedł przede mną i od środka drażnił struny głosowe.
Widziałem teraz wyraźnie jej nogi jak strzeliste kościelne iglice, jestem
pewien, że też mogła nadziać na nie księżyc i podać mi do schrupania skulony
jak krewetkę. Nie kwapiłem się więc do gonienia, żeby móc jeszcze trochę
popatrzeć na tę jej thigh gap. A pomiędzy
nogami przeświecające przez nią żółte światło lampy ulicznej. Ściany budynków
były tu wąsko rozstawione i pomiędzy nimi rozwieszano na kablach lampy – żółte
żarówki ledwo zalewające uliczki. Żółte jak słońce pomiędzy nogami Mariny.
Wtedy jeszcze
nie wiedziałem, że z lewej mijamy uśpiony nad głowami Jardin des remparts, miałem go odkryć dopiero kilka miesięcy
później. Szkoda, bo to idealne miejsce na takie noce. W oddali zawarczał
samochód i już po chwili z trudem próbował nas wyminąć w wąskiej uliczce. Był
to jeden z tych zupełnie nie francuskich gratów, zostawiających za sobą kłęby
spalin i głośną muzykę. Kolejna głupiutka piosenka tego wieczoru – „La camisa negra” – z dedykacją dla
mojej Hiszpanki. Marina uśmiecha się i tłumaczy mi, dlaczego to zabawne, że
akurat dziś założyłem czarną koszulę.
A ja przez kilka
sekund – wtedy, gdy nas wymija – jestem pewien, że w środku auta siedzi Stary
Arab ze swoimi marokańskimi księżniczkami. Wciąż popija miętową herbatkę i
wznosi toast.
Pomału
zbliżaliśmy się do centrum i zacząłem się niecierpliwić. Bałem się, że mi
ucieknie i miałem wrażenie, że mieszkamy na końcu świata. Że musimy jeszcze
przepłynąć siedem mórz, zanim wylądujemy w jakiejś pościeli. Mojej albo jej. Jej
nogi aż na Księżyc, loki skręcone z wprawą jak hasz i głos słodko podrażniony
gdzieś głęboko w ciepłym środku – wszystko to chciało mnie uratować i chciało
być uratowane. A więc pomału płynęliśmy w ciemnych zaułkach Saint-Michel, gdzie wciąż nieco się
gubiliśmy, w końcu mieszkaliśmy we Francji ledwie od dwóch miesięcy.
Byliśmy
rozbitkami i znów trafiliśmy na kolejną świetlną wyspę. Rozsypane jak spod
klosza czerwone światło. Le Poisson Rouge,
ten bar też dobrze znaliśmy. Już niedaleko. Oczywiście był zamknięty o tej
porze, ale neon wciąż mocno świecił. Czyli przedostatni przystanek, Marina jest
teraz czerwona, opiera się o ścianę i mnie pociąga do siebie. Ma też czerwony
zapach i czerwony smak swojej szminki – czerwone i krwiste jak mięso. Oblizuję
więc jej rouge à lèvres i wiem, że
jest to obietnica, jeszcze tylko kawałek. Już za chwilę.
Już za chwilę
mijamy Capucins i jesteśmy w centrum.
Marina wciąż się do mnie przytula, ale mam wrażenie, że jej ubyło, rozwiała się
trochę i znowu boję się, że zaraz porwie mi ją wiatr. Denerwuję się, bo w końcu
nie czuję mięty, a ona najpierw obiecuje, a teraz postanawia zostać mirażem.
Decydujemy się wziąć autobus nocny, wsiadamy, jak zwykle jest pełny i głośny, a
kierowca zapomina o przystankach i pędzi, chyba też jest pijany. Nam to jednak
nie przeszkadza i znajdujemy sobie przyjemne miejsce. A jednak Marina wciąż
jest ze mną, czuję jej loki na twarzy, wspinam się po nogach i zdobywam
kolanka, i jeszcze raz próbuję czerwonego głosu, upewniam się, że wszystko jest
prawdziwe. Głupi starzec na sto pro tylko żartował z tą miętą.
Wysiadamy na
moim przystanku, bo o jej kierowca zapomniał. A więc jednak do mnie. Chyba już
świta, słyszę śpiew jakichś rannych ptaszków, ktoś wstaje do pracy. Zapalają
się okna mieszkań i domów. Po kolei gasną latarnie. Szkoda, w nocy wszystko
lepiej wygląda i lepiej smakuje. Marina na pewno smakuje jak blade światła
nocne i czuję, że starzec jednak nie żartował. Marina gdzieś mi się po drodze rozlewa
i rozpływa, jak blade światła nocne o świcie. W końcu nie czuję mięty. Wracam do
siebie sam i kładę się, wyobrażając sobie, że gdzieś tam – może w Maroku –
Stary Arab właśnie skończył pić miętową herbatę w towarzystwie swoich
ślicznych, podpalanych księżniczek. Uśmiecha się ironicznie, bo trzeba było się
spieszyć. Wszystko wyparowało jak nocne światła uliczne.
Michał Erazmus
Wynn, Casino and Tower Suites - DrmCD
OdpowiedzUsuńFind the 안산 출장마사지 best rates on Wynn, Casino 나주 출장마사지 and Tower 영주 출장샵 Suites, and other amenities 세종특별자치 출장마사지 including 공주 출장샵 free self parking, a concierge service, and a gym.