Dwa miesiące później
Sprawa nie wygląda słodko. Od
dwóch miesięcy upijał się dzień w dzień, a to w końcu ciężka harówka. Do tego
miał słabą głowę i żyrafę w szafie. Trochę szkoda, że właśnie leży przede mną
martwy, bo będę musiała zająć się cętkowanym zwierzakiem, gdy wrócę już do
domu.
Drogi
pamiętniczku, chciałabym ci móc napisać, że właśnie wpadam w panikę, że
wytrzeźwiałam w sekundę, że w sumie to niechcący. Tymczasem krew na rękach,
tulipanie i szpilkach. Notuję wszystko skrzętnie w głowie i upominam się w
duchu, by zapamiętać tę właśnie kolejność. Nieźle będzie wyglądać na papierze.
Ale
to najwyższy już czas wziąć się w garść i przejść do konkretów. Szybko więc
oszacowuję stan rzeczy. Trup nad toaletą, dowody i narzędzie zbrodni. Ładnie
tak wygląda, jest spokojny, zawieszony gdzieś pomiędzy uniwersum spłuczki a
życia wiecznego. Nie żebym go żałowała, ale jednak. Czerwona plama na jego
blond włoskach krzywi się do mnie ponurym grymasem, niemym wyrzutem sumienia.
Naprawdę myślałam, że to trudniejsze. Bo wychodzi na to, że zabić człowieka to
bułka z masłem, pusta butelka i zdesperowana kobieta.
Ale
znowu odpływam, a danie przecież stygnie. Postanawiam sprowadzić pomoc, gwardię
honorową frajerów, co to za jednym odsłoniętym kolankiem gotów są skoczyć w
ogień. Zostawiam denata sam na sam nad studnią jak z Ringu, chyba się nie
obrazi, niech się chłopak uczy, na kobiety trzeba czekać, choćby w zaświatach.
Szybka
akcja, krótka piłka, showtime, który chętny? Siadam przy barze, chwilę się
rozglądam i łapię ich wzrok. Nie ma to jak czerwona sukienka. Wyciągam papierosa,
obracam w dłoniach, pokazuję, jakie mam sprawne paluszki, długie paznokcie,
zamykam w dłoni ich wzrok. I czekam na bohatera.
Przysiada
się dwóch gości. Dobrze, będzie im łatwiej przenieść trupa. Proszę, proszę,
jest i rycerz z zapalniczką, ręce mu się trzęsą, płomyczek gaśnie, co za
fajtłapa, z kim ja muszę pracować. Ale robię dobrą minę do złej gry. Coś mówią,
przytakuję, może być i brydż, i tak cię nie słyszę, dziadek leży w kiblu, a didżej
dalej te swoje basy.
Zaciągam
się mocno i powoli, smakuję jak na ostatniej wieczerzy. Zastanawiam się, jak
ich podejść, uśmiecham się zalotnie i wydmuchuję dym prosto w przystojnego
fajtłapę. Z reguły na tego typu okazje rozum zostawiam w domu, więc naprawdę
trudno mi coś sensownego wymyślić, nie silę się więc na wysublimowane strategie
i sięgam po środki prymitywne, acz skuteczne. Gram dekoltem i zapraszam do
siebie, powinno zadziałać.
Mówią,
że mają samochód, fantastycznie, golfa, zawsze powtarzam, że tylko czarne
świadczą o prawdziwej męskości. Bo, widzicie, mój młodszy brat poczuł się
gorzej i potrzebuję pomocy. Coś mi się wydaje, że powinnam poważnie pomyśleć o
zawodzie femme fatale na stałe.
Schodzimy
w dół z wysokich, barowych krzeseł, ląduję twardo i niezdarnie na swoich
dwunastkach. Dwójka supermanów pokazuje na mnie pobłażliwie, coś szepcze, patrzę
jednak na nich pogardliwie, bo i tak wiem, że moje obcasy dłuższe są od ich
lizaków. Pewnie już się tam gotują w rozporkach, gotowi do zatknięcia flagi, postawienia
masztu i reszty. Ale najpierw, moi mili, obowiązki.
Ciągnę
jednego za spocony nadgarstek w kierunku toalet, dokładnie czuję puls,
przyspieszające uderzenia serca, się chłopak zdenerwował. Prowadzę nasz
nierównoboczny trójkącik przez klubowy budyń ciał, jedyny taki kolorowy stan
skupienia. Pojedynczymi błyskami światła muzyka wypełnia przestrzeń, zalewa
oczy i przyjemnie kłuje w mózg. Wszyscy podskakują jak w transie, ale my nie
potańczymy, może inny razem, choć raczej wątpię.
Dochodzimy,
bez satysfakcji, przynajmniej do czasu. Sezamie, otwórz się, teatralnym gestem
otwieram liche drzwiczki kabiny. A tam, cholera, nie ma go! I już nie wiem, czy
się cieszyć, czy płakać, przecież nie mógł wniebowstąpić. Znów, drogi
pamiętniczku, zaczynam wpadać panikę, szkoda, że cię tu nie ma, zabawiasz się
pewnie tam w domu, po kryjomu z resztkami mojego rozumu.
Jesteś,
dziękować Bogu, nagle słyszę za sobą jego głos, już się martwiłem, że tobie też
coś się stało. Odwracam się i faktycznie doświadczam cudu zmartwychwstania,
niedoszły denat opiera się o umywalkę. Niewzruszony uśmiecha się i głupkowato
macha, po chwili spokojnie dodaje, wskazując na zegarek, że umrze dokładnie za
dwie godziny. Że to chyba jednak poważna sprawa. A ja trochę się mu dziwię, bo gdyby
to mnie ktoś próbował zabić, raczej nie zajmowałabym się wieszczeniem.
W
końcu porozumiewawczym spojrzeniem decydujemy, czas opuścić lokal. A dwójka
głupków do pomocy przy trupie zostaje nad kiblem, chłopcy, przecież możecie się
pobawić sami. Po raz drugi tej nocy zatrzaskuję drzwiczki toalety. Z gracją
damy podaję rękę panu nieboszczykowi, koleżko, idziemy przehulać ostatnie twe
godziny.
To
zresztą ciekawe, myślę. A ty co byś zrobił ze swoimi dwiema godzinami przed
śmiercią? And what now? Znowu upominam się w duchu, by zapamiętać, po angielsku
wszystko brzmi lepiej, nawet największa głupota. Zamykam w mózgu przegródkę ‘do
zapisania’ i wracam do rzeczywistości, do sceny umierania mojego towarzysza.
Tymczasem
wychodzimy na Mazowiecką, po lewej, droga wycieczko, mijamy Zachętę, potem w
prawo i nurkujemy głębiej, w dół, w stronę Wisły. Marzec zimny jak skurwysyn
nocą smakuje lepiej. Już bez śniegu, ale z księżycem nadzianym gdzieś za
plecami na Pałac Kultury. A ja już wiem, czego brakuje na obrazku, nic tak nie
dopełnia kompozycji jak butelka.
Po
drodze spotykamy jakiś znajomych, zresztą o tej porze, w tym stanie wszyscy są przyjaciółmi.
Kiwają niepewnie i asekuracyjnie, by się przy okazji nie przewrócić, nie
potknąć o krawężniki wielkości pijanych Tatr. Jest tu taki monopolowy, kotku,
zaprowadzę, to całkiem niedaleko. Gra cwaniaka, myśli, że Warszawiak. I znów
przyglądam się czerwonej plamie na jego blond głowie.
A więc to już
koniec, zastanawiam się i przypominam sobie, że wszystko zaczęło się w
Sylwestra. O dwunastej, w samą północ. Wyszedł z butelki szampana wraz z
pierwszymi bąbelkami. Witam, madame, na imię Noworoczne, na nazwisko
Postanowienie, przedstawił się, choć dobrze się znaliśmy.
Układ
był prosty. Ja postanawiam, on pilnuje. Że nie piję, że ćwiczę, że się pilnie
uczę. Wprowadził się już następnego dnia, wziął ze sobą żyrafę, ale trzymał ją w
szafie, bo gryzła dywan. I z góry stwierdził, że pewnego dnia i tak nie
wytrzymam, i go zabiję. Więc dzień w dzień upijał się za naszą dwójkę, bo z
głową w toalecie łatwiej szukać silnej woli. Taka już dola Noworocznego
Postanowienia.
Z
zamyślenia wyrywa mnie jego głos. Jak na uczestnika swojej posługi zachowuje
się nadzwyczaj spokojnie. Kupił ruskiego szampana. Mówi, że to taka klamra
kompozycyjna, a ja znów przyłapuję się na analizowaniu, czy cięższą butelkę
łatwiej rozbić na głowie, czy bąbelki mogą zamortyzować uderzenie.
Ruszamy
w dalszą drogę. Latarnie mrugają do nas i żalą się jak ulicznice, gdzieś z
oddali dochodzą strzępy muzyki, ale ja już nie pamiętam, co to za klub, co to
za miejsce. Dwie kamienice świecą się odpicowane, niezłe, żydowskie burżujstwo
i tylko pomiędzy nimi straszy czarny, osmolony budynek. Warszafka płonie, nucę
dalej, ale to już chyba inna piosenka i inna bajka.
Z
wielką pomp, acz nieco niezdarnie, bo już opuszczają go siły witalne,
Noworoczne Postanowienie otwiera szampana. I mówi, suma nałogów, bejbe, jest
stała. A ja konsekwentnie, jak przed wysokim pod niebo sądem, usprawiedliwiam swoje
morderstwo, próbuję wszystko zwalić na wiosnę, na chlorofil spływający z drzew,
głośno sączącą się wśród gałęzi zielona ruję.
Postanowienie
szepcze mi na ucho, przestań pieprzyć, a ja odbieram mu butelkę i zaczynam
biec, jego cień zabieram na wycieczkę. Już niedaleko, tuż tuż, już niedługo,
dwie godziny to cholernie mało czasu. Wybrzeże Kościuszkowskie wita nas
stukotem obcasów, moich chwiejnych dwunastek, a Wisłę, drodzy obywatele, czuć z
daleka.
Na prawo most,
na lewo most, my śpiewamy na tym środkowym. Spacerujemy wzdłuż barierki,
wychodzimy na środek, przechylamy się i patrzymy. Z prądem przepływają szare
miraże, metamorfozy, żaden tam Owidiusz, najprawdziwszy świat krzywi się pod
wodą. Rzeka niewyraźnie odbija światła z oddali, rozfalowując księżyc, resztki
chmur i nasze zmęczone twarze.
Moje Noworoczne Postanowienie opiera
się niepewnie o barierkę i przygląda mi się wzrokiem „a może pożegnalny szybki
numerek na zakończenie lichego mego żywota”. Ale ja się nie dam, nie jestem
pierwsza łatwa, faceci to jednak do końca zachowują twardy mózg w spodniach.
Zabawmy
się w chodzenie po wodzie, mówi nagle podnieconym głosem, ja będę Jezusem, a ty
Madonną. Dobra, zgadzam się, ale skaczesz pierwszy. Wręczam mu butelkę i klepię
po plecach, z przyzwyczajenia, już tylko odruchowo sprawdzam czerwoną plamę.
Upewniam się, że to żadne złudzenie i faktycznie wydaje się być nieco bledszy,
nieco lichszy, bez powietrza, jak dętka chudy.
I
dziwię się, że nie porywa go wiatr, gdy spada w dół. To chyba dzięki tej
butelce, do połowy pustej, żeby nie było. Z pluskiem ląduje w dole i z zawodem
stwierdzam, że jednak nie umie chodzić po wodzie. Jak w zwolnionym tempie kręgi
rozchodzą się w cztery strony świata, wszystko płynie i oznajmia, że
Postanowienia upadają jak fortepiany. Zamordowane, ubite pustą butelką w tył
głowy. Zwisam już głową w dół, gdy słyszę za sobą pisk opon.
Hej,
madame, nie skacz, ktoś krzyczy za moimi plecami. Odwracam się i widzę dwóch
frajerów z klubu, noc jeszcze młoda, myślę w duchu. Zaparkowali czarnym golfem
tuż przy krawężniku i kiwają, i zapraszają do środka.
Przez moment zrobiło
mi się jednak trochę smutno, bo przecież wrócę rano do domu, jedynie do żyrafy
w szafie i przez najbliższe dziesięć miesięcy znów będę sama, bez najlepszego
przyjaciela kobiety. Patrzę jednak na machających z samochodu supermanów z
przypadku, dobry humor szybko wraca. Spotkamy się za rok, Noworoczne
Postanowienie, obiecuję w duchu i stukam obcasami do mych nowych towarzyszy.
Michał
Erazmus
osobiście rozbiłam butelke na głowie wysokiego blondyna juz godzine po północy. pewne sprawy trzeba załatwiać szybko
OdpowiedzUsuń