Przecier
z ukochanego
Mordercze
Pomidory zdradziły mi sekret. Spotkałam je kiedyś na imprezie, sączyły kwaśne
drinki, wiadomo, cześć mała, gadka-szmatka o tym, że mam gładką buzię,
długie do nieba nogi i że wzbudzam erekcje nawet u warzyw. Technicznie
rzecz biorąc, jesteśmy owocami. Czerwonymi, soczystymi i krwiożerczymi. W
sumie to zero pomysłu na podryw, nieśmieszne żarty o marchewkach i fatalne
ruchy na parkiecie. Ale zdradziły mi sekret. Chciały wytłumaczyć co i jak. Znam
się na takich, odsłaniam kolanko, to zawsze działa, łapią haczyk, daję im swój
numer, a one mi przepis na przecier z ukochanego.
Nauczyły
mnie, że zbrodnia doskonała istnieje, mieszka pod łóżkiem każdej dziewczyny i
pragnie się stamtąd wyrwać. A ja jestem w końcu Prawdziwą Buntowniczką.
Najważniejsze, żeby kupić odpowiedni makaron, w kształcie gwiazdek –
miniaturowych pentagramów – powinien być al dente. Każdy wytrawny zabójca
pomidorów o tym wie i przyznaje, że sekret sukcesu tkwi w humanitarnym
podejściu do ofiar.
No
więc dowiedziałam się, że najlepszą formą zabijania jest utopienie w łyżce
mojej ulubionej zupy - nie wiadomo wtedy, czy to krew, czy pomidorówka
kap-kapią na podłogę wraz z przecierem z ukochanego. Naprawdę nie chciałam,
zmusił mnie do tego. Można uznać, że swoim zachowaniem sam popchnął mnie w
objęcia Diabła i morderstwa.
Pewnego dnia mój chłopak powiedział, ot tak, z zaskoczenia,
bez konkretnego powodu, że to koniec i postanowił mnie rzucić. O nie, mój
drogi, nie zgadzam się. Tupię ze złości nóżkami, i myślę o tym, że nie ma
wyjścia - trzeba zabić. I zjeść. Jedynie wtedy będę mieć gwarancję, że na
zawsze pozostanie ze mną. Czyli ugotowałam zupę pomidorową, zmiksowałam
ukochanego i dla kompozycji dodałam szczyptę lubczyku, no bo to podobno
afrodyzjak. Na końcu, delektując się czerwonym smakiem, uśmiechnęłam się do
pentagramiku pokazującego rogi w mojej łyżce. Skarbie, od Prawdziwych
Buntowniczek się nie odchodzi.
Teraz
bardzo się cieszę i przyjemnie mi. Gdzieś tam w brzuchu i niżej.
A
poza tym, że zjadłam swojego chłopaka, mam na imię Erazma i lubię się buntować,
trochę jak Spartakus. Mówią, że wyglądam jak dziewczyna z amerykańskich
teledysków, tylko odrobinę mniej ubrana. Studiuję, nie pracuję, mieszkam daleko
od rodziców. Hoduję żyrafę w szafie i muszę być ostrożna, bo płonie, gdy
spojrzy na nią jakiś mężczyzna. Wierzę w Boga i w Szatana, a najbardziej w USA,
lans i Sida Viciousa, najchętniej zostałabym jego groupie, oczywiście
gdyby jeszcze żył. Jestem więc prawie jak Nancy, tylko bez długiego basu (w
sobie) swojego gitarzysty, a zamiast w trasie koncertowej czas spędzam głównie
na uniwersytecie, gdzie posłali mnie rodzice. Ale tu też są fajne imprezy, więc
bardzo się tym nie martwię. No i mamy tutaj akademik, taki plac zabaw dla
starszych dzieci - wiadomo, uciecha z gumą i bez, dużo też gramy w chowanego,
głównie chodzi o to, żeby znaleźć język i nie kryć się pod sukienką.
Czasami
tęsknię za mamą i tatą, dlatego co miesiąc wysyłam im pocztówki, a oni odpisują
na zielonych kartkach z podobizną George’a Washingtona, są tacy kochani.
Kiedyś
byłam grzeczna, słuchałam rodziców, chciałam zostać lekarką albo prawniczką,
już nie pamiętam. Potem nauczyłam się, że część zdania przed ale jest
nieważna i teraz wiem, że trzeba, należy, wypada, a l e fajniej
i przyjemniej jest się buntować, trochę tak jak w Bostonie lubią pić herbatkę.
Może być też Hollywood, bo marzę o karierze Gwiazdy. A wszyscy profesorowie
bardzo mnie lubią i mówią, że daleko zajdę, bo jestem głęboka jak gardło i mam
słodkie niebieskie migdałki. Nie wiem tylko, dlaczego zawsze myślą, że mam
na imię Dolores.
Pierwsza
zasada wszystkich podręczników: na uniwersytetach najważniejsze są
imprezy. Podobno, tak słyszałam, kto nie bywa, ten przegrywa,
zjadają go potwory i trawią na wieki-wieków-amen. A więc staram się unikać
bestii, płynem i proszkiem wypędzać upiory z mojej głowy. Metoda działa pod
warunkiem, że dbasz o brak zjazdów i nie pamiętasz powrotów do domu. Tak
poznałam swojego chłopaka. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie postanowił
pobawić się w romantyczne dramaty filmowe. Serio, musiałam zrobić z niego
przecier i zjeść jak zupę.
Teraz
łaskocze mnie od środka i to jest fajne, ale bywa mi też smutno. Zmartwiłam
się, bo w końcu bardzo go lubiłam, dbał o mnie i stawiał lody w kinie. I gdyby
nie przyszedł do mnie Diabeł, nie wiedziałabym co począć. Władca piekieł wyczuł
pismo nosem, przyniósł cyrograf i oznajmił, że wszystko da się załatwić: „Mogę sprawić, że
znów będziesz wesoła i uśmiechnięta. To naprawdę sprawdzony towar,
kochaniutka, wystarczy jeden podpis. O, dokładnie tu. Swoim długim, krzywym palcem pokazuje miejsce na papierze i czyni
niedwuznaczne propozycje. Niech będzie, raz się żyje. Na dodatek obiecuje mi,
że dzięki niemu wyląduję wśród prawdziwych Gwiazd. Tak, tak, czyli zgoda i już
po pół godzinie świętujemy razem na imprezie.
Trzeba
przyznać, że miał gest, nie potrzebował kieliszków, stawiał każdemu. Toasty w
górze jak zielony dym, który wypuszczał każdym otworem ciała. Nawet nie musiał
nic palić, żeby się zaciągać, a wokół niego unosiła się słodka chmurka od której
puchły oczy. Sprawiał, że ludzie lewitowali kilka centymetrów ponad ziemią.
Nagle wszyscy się wymieszali i pozamieniali częściami ciała. Kto wyłączył
grawitację? I proszę mi wierzyć, tańczenie zawieszone w próżni to nie taka
prosta sprawa. Jesteśmy jednym wielkim organizmem, na raz oddychamy, na dwa
rozszerzamy źrenice tak, by lepiej się widzieć, móc nawzajem pożerać wzrokiem.
Spływamy więc tymi lepkimi spojrzeniami, wszyscy mi zazdroszczą, bo okazuje
się, że Diabeł jest również królem parkietu - ma berło i rogi zamiast korony, a
na końcu i tak jest nagi. Niestety ma małego i słabą głowę, kończy najszybciej
z nas wszystkich, ekonomiczny, biedaczek.
Mówiłam
- na imprezach dzieje się wszystko. To wtedy też spotkałam ducha swojego
chłopaka. Wrócił z zaświatów, by się zemścić i mnie prześladować. Stęskniłam
się, był twardy i zły albo słodki i twardy, nie pamiętam dokładnie, bo trochę
przesadziłam i musiał ratować mi życie, wbijając między cycki strzykawkę jak w
Pulp Fiction. Mój bohaterze! To naprawdę dziwne uczucie – wrócić pomiędzy
żywych za sprawą martwego ukochanego.
Jak się okazało, miał się całkiem dobrze, nieco
ektoplazmatycznie, był wściekły i postanowił nie dać mi spokoju, poltergeist
jebany. A więc od tej pory koniec ze spokojnym snem nocy
letniej. Latające po domu przedmioty, a na ścianach dziwnej treści
napisy farbą w kolorze hemoglobinowym. Do tego uparł się co wieczór oglądać
tanie horrory na moim malutkim telewizorku, bo jak tłumaczył, musi się gdzieś
tej trudnej roli ducha uczyć. Wszystko mi dokładnie objaśnił: podobno gdy się
kogoś zje, duch tej osoby wraca i już nigdy nie opuszcza swojej
konsumentki. Mówiłam - jedność dusz i ciał.
Ale
ja nie dałam się tak łatwo, w końcu jestem Prawdziwą Buntowniczką. Nawet
zaczęłam umawiać się na randki z Diabłem. Niestety, na ostatniej imprezie
złapałam mononukleozę; bardzo się tym zmartwiłam, mogłam przecież
zarażać. Czyli nici z pocałunków na dobranoc, pod drzwiami lub pod kołdrą.
Zresztą
życie z władcą piekieł okazało się być przereklamowane - żaden z niego gwiazdor
rocka ani symbol seksu, nie nadawał się nawet do roli czarnego charakteru
marzącego o trójkącie ze swoim superbohaterem. No cóż, ideały sięgają bruku,
wiadomo. Przynajmniej miał rogi - muszę przyznać, że kilka razy mi się
przydały, szkoda tylko, że po kryjomu, gdy już sobie wcale-nie-cicho
pochrapywał. Potrafił za to spalać żywcem brzydkie dziewczyny i grzecznych
chłopców; strzeżcie się. Jednak najbardziej lubiłam, gdy zamieniał się w kozę i
gapił na amerykańskich żołnierzy, bywał słodki. Ale mi się znudził. Zwłaszcza
gdy się okazało, że pisze białe wiersze, czyta Schopenhauera i Nietzschego, i
mówił, że powinnam ich polubić na Facebooku, bo to bardzo buntownicze.
Niestety,
stało się - podpisałam cyrograf i skazana zostałam na udrękę z tym szatanem, a
mój ektoplazmatyczny chłopak razem ze mną. Nieźle się dobraliśmy, nie ma co.
Najważniejsze to nie trzeźwieć, powtarzałam sobie w duchu, wtedy wszystko jest
prostsze, zwłaszcza gdy ma się dwóch facetów na głowie. Zaczęłam pomału
obmyślać plan. Tymczasem, za namową Diabła, postanowiłam rzucić studia i
podróżować po świecie. Nowe horyzonty, stare perspektywy i inne tego typu
imprezy. Smak wolności, egzotyczny rarytas, żadna podróbka z China Town. Było
tak: wsiadaliśmy do pociągu, ja w sukience pokazywałam pasażerom
naprzeciwko, że w podróży niezdrowe jest noszenie majtek, on zakładał hipsterskie okulary z oprawkami w kształcie pentagramów i
czytał te swoje biblie. Wszerz i wzdłuż kuli
ziemskiej, okazuje się, że wolność ma smak Coca-Coli z automatów - zawsze
spływa lepkim płynem, długa szyjka, grube uda, jak to przystało na prawdziwą
murzynkę.
Oczywiście,
jako marnotrawna córka, ze wszystkich urokliwych zakątków drogim rodzicom
wysyłałam pocztówki; popatrzcie tylko, tutaj wieża Eiffla rozchyla nogi, tam
jak palmy opala się Palm Beach, i jeszcze Yeti, serio, kawał zwierza. P.S.
Kończą się pieniądze, stop, czymś przecież trzeba rzucać w mokre od szampana
cycki, stop, pozdrawiam.
Jestem
Prawdziwą Buntowniczką, wspominałam chyba, trochę jak Tahitańczycy na Bounty,
zresztą bardzo mili ludzie, tam też byliśmy. I właśnie dlatego cały czas
dopracowywałam szczegóły planu ucieczki od władcy piekieł. Wciąż dawał nam się
we znaki również mój zjedzony ukochany, duchy to naprawdę upierdliwe istoty.
Prześladować, przeszkadzać, przelecieć i nawet nie poczuć.
Pewnego dnia Diabeł zdradził mi sekret: „Z zupy z powrotem
możesz wyhodować sobie pomidory, mały prezencik od szatana, wystarczy nią
podlać pustą doniczkę.” A co jeśli przecier był z ukochanego? – drążę temat.
„Głupio pytasz, w takim przypadku pomidor dostanie duszę, czyli będzie gadać,
wybielać swoje ostre ząbki i miewać erekcje.” Jak Mordercze Pomidory?
„Dokładnie tak powstały.” Super, zawsze chciałam mieć takie w domu.
Potrafił
kusić, trzeba mu to przyznać. Przez chwilę już rozważałam recykling
z mojego chłopaka, kiedy przypomniałam sobie, że przecież jestem w nim
zakochana i nie po to go zjadłam, żeby teraz znów się rozłączać z moim
najdroższym. Nadszedł czas, żeby uciec i wkurzyć Diabła. Powiedziałam mu w oczy
prawdę o bezpłciowych aniołach, do ulubionych perfum dolałam wody święconej, a
na końcu przypomniałam mu, że obiecał mi karierę wśród Gwiazd, dupek. I
stało się. Ze złości wysłał mnie na Księżyc do znajomych Nazistów, tak podobno
zrobiłby Heidegger, ten filozof od architektury wnętrz.
A
więc faktycznie wylądowałam w niebie wśród Gwiazd, prawda, ale moi gospodarze
okazali się bardzo zabawną społecznością, do tego świetnie ubraną, Hugo Boss i
te sprawy. Po II wojnie urządzili sobie wśród srebrnych kraterów bazę i, jak
twierdzą, nigdy nie spotkali tam Amerykanów (panie Kubrick, Oscar za scenariusz
i scenografię murowany). Muszę przyznać, że mają fajne kluby i tani koks,
zabawa w siedmiomilowe kroki po pijaku to moja specjalność. Ale ja wcale nie
czułam się szczęśliwa, a niemiecki to taki brzydki język. Całe szczęście, że
jestem blondynką i pasowałam jak ulał do księżycowej bladej poświaty ich
poważnych min. Postanowiłam więc wrócić. Najpierw dałam Nazistom do picia
Kool-Aid - smacznego i wszystkiego kolorowego, żegnajcie. Potem skoczyłam jak Baumgartner, tylko wyżej, albo niżej, w sumie sama już
nie wiem.
Po
powrocie na Ziemię, nie poddałam się, kontynuowałam i znów zwiedziłam cały
świat, tym razem w poszukiwaniu Diabła. W końcu byłam Prawdziwą Buntowniczką i
chciałam się zemścić. Razem ze mną wciąż podróżował mój chłopak, choć on
głównie po to, by mi dokuczać i podglądać w toalecie. Byliśmy wszędzie,
gdzie tylko można grzeszyć. Ani śladu szatana na siodełkach rowerów Swobodnych
Jeźdźców, z Dżinami z rosyjskich butelek po wódce graliśmy w ruletkę, no i w
pospiechu ubieraliśmy się w ciasnych, samolotowych ubikacjach, gdy
wstępowaliśmy do Mile High Club – ani śladu. Oczywiście z każdego miejsca
pocztówka, kochani rodzice, nie martwcie się o mnie, bawię się świetnie, nawet
nie pamiętam gdzie dokładnie. Całuję, przyślijcie trochę kasy na kino drogi
i cukierki od dobrego humoru.
A Diabła znaleźliśmy dopiero w Ciepłych Krajach - skubany
przestraszył się i ukrył tam, żeby na małej plantacji uprawiać Szczęśliwe
Zakończenia. Były zielone, słodko pachniały. Obiecał, że da nam jedno - pod
warunkiem, że przestanę udawać Tarantino i odstąpię od wendetty. Dobra, niech
będzie, pomyślałam. Kilka gramów do woreczków i możemy się ustatkować,
oczywiście proszę również unieważnić nasz cyrograf. A więc załatwione! Mój
chłopak również przytaknął, znudziły go te wszystkie ektoplazmatyczne harce -
to chyba wtedy uświadomił sobie, że w sumie spełniły się jego marzenia.
Przecież każdy facet śni tylko o tym, by być w swojej dziewczynie. Wejść, nie
wychodzić, lekko się szamotać, tuż przed samym końcem poddusić. Sześćdziesiąt
dziewięć dni w tygodniu, sześćset sześćdziesiąt sześć w roku, na wieczność i
jeszcze dłużej, moje uczucie platonicznie zamienił w swoje plateau’niczne.
Odkąd go połknęłam, wypełniał mnie i swoje przeznaczenie aż nadto, a ja również
nie narzekam; lubię, gdy robi mi dobrze wiele rzeczy, na przykład łaskocze od
środka. Skarbie, czego nie pokochasz, do tego się przyzwyczaisz.
Tak więc, jeśli drogie koleżanki, chłopak postanowił was
rzucić, zróbcie z ukochanego przecier pomidorowy i zjedzcie jak zupę z
pentagramowym makaronem, gwarantowane transcendentalny orgazm i metafizyczne
kajdany, albo na odwrót - zależy którego filozofa akurat czytałyście, osobiście
polecam – Mordercze Pomidory.
Erazma
Michalus
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz