sobota, 2 kwietnia 2016

Odcinek 2

Niedziela, czyli drugie śniadanie Euklidesa

Jeśli stało się już wszystko, nie stanie się nic. Jeśli wszechświat to kosmiczny chleb składający się z nieskończonej ilości równoległych kromek, to wszystko dzieje się zawsze. Człowiek nie potrafi przeskoczyć z kanapki na kanapkę, ale dusza już tak.
Czasem we wszechświecie pojawia się czarna dziura i nikt nie potrafi się jej oprzeć, gdy kogoś wciągnie, nie ma ratunku, nawet światło nie potrafi uciec z jej wnętrza. Na granicy czarnej dziury i reszty świata znajduje się horyzont zdarzeń. Jest małym wałeczkiem, płotem pilnującym, by nic nie uciekło. Czasem rozszerza się jak fala, fala czasem zamienia się w tsunami. Udowodniono, że od takich zdarzeń falować może cała materia czasoprzestrzeni, kosmos trzęsie się wtedy jak galareta, a fale roznoszą się po wszystkich kanapkach.
Kiedy ciasto wszechświata faluje, kromki mogą się do siebie zbliżać, wtedy człowiek widzi, co dzieje się na sąsiedniej kanapce. Proszę pomachać, nie robić zdjęć, nie dotykać. Można za to zapytać siebie samego stamtąd: hej, co słychać? Warto się przyjrzeć wtedy, czy jest ci lepiej niż tobie. Człowiek nie powinien więc martwić się swoimi wyborami. Można się też poczuć mniej samotnym, ale trzeba pamiętać, że na ramieniu siedzi dusza, może się wyciągnąć i przeskoczyć.
Dusza biegnie przez kosmos, chodzi po wszystkich kromkach i wszystkim się zajmuje. Kiedy człowiek podejmuje jakąś decyzję, w równoległym wszechświecie podejmuje decyzję odwrotną. Wszystko dzieje się zawsze. Człowiek więc nie musi się martwić tym, czy podejmie właściwą decyzję, bo dusza i tak zawsze wybierze wszystko. Wchodzimy do tramwaju albo dziewczyny wszystkimi drzwiami jednocześnie i interferujemy ze sobą po drugiej stronie. Jemy i mamy ciastko. Nie ma dobrych i złych wyborów, dobro i zło są równoległe, leżą na sobie.
Według Euklidesa światy równoległe to smutne światy, bo nie mogą się spotkać i przeciąć jak proste prostopadłe. Kanapki Euklidesa na wszelki wypadek zawsze były prostopadłe.

Jeśli na imprezie stało się wszystko, reszta wszechświata była wtedy pusta, smutna i nudna, bo nie działo się tam nic. Aspiryna w szklance właśnie rozpuszcza mój ból głowy i istnienia, a ja próbuję przypomnieć sobie, jak zdobyłem nowego najlepszego kumpla. On na pewno pamięta więcej niż ja. Jest prawdziwym twardzielem, ma mocną głowę i zasady mocne jak stężony kwas. A ja znowu wczoraj gdzieś poszedłem, z kimś się bawiłem, nie wiem, jak wróciłem do domu. Mój nowy najlepszy kumpel wie wszystko. Został naszym szefem. Wygląda, jakby potrafił odzyskać nasze organy lub ukraść nowe, oddać je nam lub od razu złamać jak serca. Chodzimy codziennie na siłownię, ćwiczymy mięśnie, Hegla czytamy do poduszki, wzmacniamy organy. A w weekendy organizujemy najlepsze w mieście imprezy, żeby walczyć i wygrywać. Chleba i igrzysk. I na tych imprezach dzieje się wszystko, równoległe wszechświaty opustoszały, wszyscy szykują się na wojnę.
A więc jest niedziela, samo południe, świat nieco mi się trzęsie z rana, ale aspirynka już musuje w szklance na ratunek. Nie bez lęku rozsuwam zasłony, mrużę oczy i duszę. W nocy przyszedł maj, za oknem w najlepsze gra w zielone, organy rosną jak grzyby po deszczu. Mój nowy najlepszy kumpel powiedziałby, że jak grzyby atomowe po radioaktywnym deszczu. I to chyba prawda, bo za oknem trochę czuć wiosnę, a trochę napalm. Wypijam całą zawartość szklanki za jednym razem i coś mi zaczyna świtać, wraca kilka obrazów, które jednak po chwili znowu uciekają, jak bąbelki po aspirynie uciekają w atmosferę. Zbierają się tam wszystkie razem, razem z twoimi i moimi i zamieniają się w chmury. Aspirynowe cumulusy przemierzają potem świat, stratosfery, wszystkie kręgi nieba, by ostatecznie uciec w kosmos albo wrócić w najmniej oczekiwanym momencie jak karma w postaci deszczu.
Przeciągam się, czas obrać kurs na dobry koniec weekendu. Kołdra łopocze jak żagiel na statku kosmicznym, ścielę łóżko, mam smutną pościel, bo nikogo w niej nie znajduję. Choć czuję czyjąś obecność. Halo, jest tu kto? Odkręcam kran i nasłuchuję, żadnych obcych kroków albo oddechów, słychać tylko, jak mój miniaturowy wodospad napełnia czajnik. Obmacuję kuchenkę, żadnych nowych kształtów, trafiam wreszcie, przekręcam kurek i zapalam. Woda i ogień. Zaczynamy się gotować. Już wiem, to ja mam na sobie obce zapachy, kolory i smaki. Rozbieram się, sprawdzam topografię ciała i tropię. Mam małe mieszkanie, jednak maszeruję przez nie niczym alejami, wreszcie dochodzę za górami, za lasami do łazienki. Biorę prysznic. Palę papierosa. Wodą i ogniem. Pozwalam utopić się intruzom, wyparować obcym śladom, zostawiam tylko te najładniejsze, niech zostaną do końca niedzieli. Parzę kawę i odnajduję swój mózg na dnie puszki z czarnymi ziarnami. Czyszczę go. Wodą i ogniem.
Gdy wkładam go na miejsce w swojej czaszce, przypominam sobie, że jestem głodny. Włączam komputer, wita mnie miły głos ściągnięty z Internetu. Wychodzą z ekranów i zabierają, co masz najlepszego, uśmiecham się, mam jaja, co nie? Patrzę na patelnię, jak na strzelbę Czechowa i zastanawiam się, czy śniadanie nie zrobi się samo, jeśli nawet broń może wystrzelić sama. Znowu boję się wojny. Z głośników komputera zaczyna wypływać Różowe Martini o tym, że nie nic mi się nie chce. Wyglądam za okno, niebo jest miętowe, świeci jak blady neon ogłaszający wiosnę. Wstęp wolny! Jezu, jak ja nie znoszę mięty, zamykam okno. I pomyśleć, że mogłoby być waniliowe jak w filmie. Wkładam głowę do lodówki, chciałbym trochę ochłonąć, ale znajduję tam tylko jajka. Znowu.
A więc mam jaja i popołudnie wolne jak bezwolny olbrzym z krzyżówki. Wyciągam masło twarde i zimne jak serca waszych dziewczyn, wykrajam kostkę i nagrzewam patelnię. Stukam nożem w skorupki, wbijam jajka. Białka kleją się jak pijana szesnastolatka, zostają na ostrzu i palcach, kończy się Różowe Martini, muszę się rozdwoić, przełączam na Goryle, które śpiewają o tym, że dobrze się czują i jednocześnie pieprzę i solę. Białko i sól zostają mi pomiędzy palcami jak pajęczyna i roztańczony kurz tego świata. Jesteśmy tylko roztańczonym remiksem tego świata, warto czasem przyprawić śniadanie jakąś wzniosłą myślą. Kroję jeszcze bagietkę, nie ma nic gorszego niż wczorajsza bagietka, ale pocieszam się, że w takich chwilach jestem trochę jak stwórca krojący kosmiczny chleb na równoległe wszechświaty. W mieszkaniu przyjemnie pachnie i wszystko zmierza ku szczęśliwemu zakończeniu albo chociaż dobremu początkowi niedzieli, kiedy ktoś zaczyna mnie wołać.
Zaczynam żałować, że nie znalazłem w lodówce mięsa, bo miałbym czym rzucić. Nawet nie puka, tylko od razu woła po nazwisku. Porzucam jaja na ogniu i idę otworzyć. Okazuje się, że za drzwiami nie ma nikogo, to wcale nie jest śmieszne. Czuję miętę, to niemożliwe, przecież zamknąłem okno. Gdzieś uciekają bardzo muzykalne Goryle, zamiast tego słyszę szum fal. A to miała być taka spokojna niedziela. Idę do pokoju i zachowuję zimną krew, mój nowy najlepszy kumpel byłby dumny. Na moim łóżku siedzi najpiękniejsza dziewczyna na świecie, mruga zalotnie i zakłada nogę na nogę. Tracę na chwilę dech, podobno zakochać się od pierwszego wejrzenia to oszczędność czasu, ale ja już ją skądś znam. Wszystkie najpiękniejsze dziewczyny na świecie są takie same. Ma czarne dziury zamiast oczu i usta krwiste jak stek. Szumi oceanem i pachnie miętą. Ach, tak, już ja ci pokażę. Pokazuję więc, jaki jestem twardy jak kamień, akcja-reakcja, błyskawicznym ruchem sięgam po rozgrzaną patelnię i przeganiam jak szkodnika najpiękniejszą dziewczynę na świecie. Gdzie się podziały moje jaja, jajecznica rozrzucona po całym mieszkaniu, a ona, chichocząc, ucieka przez ekran komputera i już po chwili siedzi po drugiej stronie, zalotnie oblizując usta. Czy to krew?
Grożę jej palcem przed monitorem. Już chcę wyłączyć komputer, ale mnie powstrzymuje. Przedstawia się. Cześć, nazywam się super Maria Bros i chciałabym cię uratować. Dobre sobie, myślę. Pytam się, kim jest naprawdę. Tak na serio jestem święta Maria Bros, tłumaczy, Matka Boska od kamerki internetowej i właśnie modlisz się przed moim ołtarzem. Mam problemy z wiarą, więc się uśmiecham, choć faktycznie nad głową świeci się jej aureola, mrużę oczy, prawie widzę gwiazdy, aureola składa się z miętowych, ledowych żarówek. Skarbie, jestem częścią współczesnej religii, każdy ma swój ołtarzyk online i codziennie składa na nim ofiary ze swojego czasu, złota, z samego siebie. Mój nieproszony gość chyba się wczuwa. Podobno jest królową i może mi dać wszystko, czego zapragnę. Czuję podstęp, pachnie miętą. Ale robię dobrą minę do złej gry, orientuję się, że to moja szansa, udaję więc, że łapię przynętę i wpadam w czarne dziury. A tak naprawdę mam plan, jest taki, że dzięki mnie wygramy wojnę, mój nowy najlepszy kumpel byłby ze mnie dumny.
A więc mówię jej, że jednak potrzebuję pomocy. Ale tylko tak dla zmyłki.
Myśli, że ma mnie w garści i już wygrała. Rozluźnia się. Odchyla się, zakłada nogę na nogę, pokazuje mieszkanie i nie tylko, jest w nim pełno słońca i szumu fal, które wpadają przez wielkie okno na ścianie. Jest trochę ubrana, a trochę nie, na całym ciele ma ukryte znaki jak punkty orientacyjne, kusi i obiecuje odkrycia Ameryki, na zmianę odsłaniając i zakrywając kolejne części siebie. Jeśli dusza jest igłą i kłuje świat, jej ciało jest dziurawe jak moje ręce, gdy tak na nią patrzę. Gdzieś w głębi słychać Nową Falę, pyta się, czy kiedykolwiek byłem zakochany. Mam ochotę odpowiedzieć, że miłości nie ma, jest tylko mięso.
Wreszcie wyciąga rękę przez ekran komputera, prawie dotyka mojego nosa, cholera, naprawdę myśli, że ma mnie w garści. Czuję się jak Adam stwarzany przez Boga, piękne ma palce, są długie jak cienie Giorgia de Chirico, chcą mnie opleść swoją czarną materią dziur i zaciągnąć przez ekran, tuż tuż, za róg, za winkiel, to wcale nie tak daleko. Mówi, rozkazuje, żebym jej dał, co mam najlepszego. Kręcę powoli głową i grzecznie odmawiam. Tłumaczę, że nie czuję mięty. Ona krzywi się, nie wie, jak zareagować, nie jest przyzwyczajona do tego, żeby ktoś jej mówił „nie”. Zawsze dostawała to, czego chciała. Czuje się nieswojo, ale chyba ją to kręci.
Czyli wstaje, zaczyna kręcić się po swoim pokoju, widzę zakłócenia, na monitorze pojawiają się Białe Paski. W kącie śpiewa Biały Jacek i jestem już pewien, że super Maria Bros po prostu nie wie, co z sobą począć. Ja i moi kumple, jak Armia Siedmiu Narodów, jesteśmy biali. One są czarne. Jest mroczna jak swoje dziury, pochłania całe światło, które wpada do jej pokoju, przez chwilę mam wrażenie, że nawet słońce założyło ciemne okulary. Maria Bros zamiast ściany ma wielkie okno, a za nim ocean, chwali się nim jak dziecko swoją ulubioną zabawką. Słyszę jak szumi niczym wieża Babel tysiącem języków, pewnie odgryzła je moi kumplom.
I stoi tak teraz na tle wielkiego okna, widzę tylko jej czarną sylwetkę, czarny kontur i czarny kształt. Jej seksowny horyzont zdarzeń kusi, faluje i paruje mrocznym mirażem. Jest dziurawa, wciąga wszystko wokół i przez chwilę też mam ochotę tam wpaść. Zapraszam ją więc do siebie.
Tłumaczę, że przez nią nie zjadłem dziś śniadania i w ogóle szkoda, że tak szybko uciekła. Mam propozycję. Dam jej, czego pragnie, jeśli wygra ze mną zakład. A jeśli wygram ja, a na pewno wygram, odda mi wszystkich moich kumpli. Jestem w tym dobry, więc spokojnie rozsiadam się po swojej stronie ekranu, zakładam ręce za głowę, nogi na stół. Mam ją, podchodzi bliżej, wystawi nos i usta przez monitor, mam wrażenie, że oblizuje je z elektronów, są gęste jak syrop albo krew. Zgadza się. Cofa głowę, wystawia dłoń, następuje pełen napięcia uścisk dłoni. Maria Bros ma naelektryzowaną skórę i czuję prąd, gdy mnie dotyka.
Zadanie jest proste. Które za nas przyrządzi lepsze drugie śniadanie. Ona mi zrobi kanapkę z siebie, a ja jej dam się spróbować.
Ma świeży i chrupiący chleb, kruszy się na podłogę, gdy go kroi. Chodzi boso po mieszkaniu, okruchy skórki wbijają się w jej stopy, wygina wtedy palce w miniaturowe łuki triumfalne. Skarbie, założę się, że dobrze wyglądasz na parkiecie, zaśpiewałyby właśnie Arktyczne Małpy, gdyby tu coś ode mnie zależało. Przygląda mi się uważnie, gdy sięgam po swój nóż, jest ostry jak ona, też ma w sobie mrok i też dobrze leży w dłoni. Wstrzymuje oddech, widzę wyraźnie, jak napina brzuch, mięśnie kurczą się, rysują pod skórą rzeźby twardsze niż ze spiżu. Gdybym teraz dotknął ich ostrzem, przyjęłyby go, pozwoliły wejść, rozgościć się, a potem zasklepiły się, gdybym wszedł już cały. Pojawiłaby się co najwyżej kropla miętowej krwi.
Też mam mięśnie i też się chwalę. Prężę muskuły, odcinam kawałek mięsa, znowu nagrzewam patelnię, wrzucam masło, czekam, aż rozpłynie się jak wzrok świętej Marii Bros, gdy patrzy na kawałek mnie do zjedzenia, przekręca wtedy głowę jak pies próbujący zrozumieć pana. Smaruje kromki majonezem, kapie jej na stopy, jest biały i gęsty jak spieniony ocean za jej oknem, znowu wygina palce, ociera je o łydki, stopy ciągną się wysoko, jak rozgrzane stopy metali, spływa mi na kanapkę. Nie odrywamy od siebie wzroku, gotowanie na ekranie, w dwóch równoległych światach, po dwóch stronach monitora. Wrzucam swoją sztukę mięsa na skwierczące masło, wtedy na chwilę spuszczam ją z oczu, znowu pieprzę i solę i orientuję się, że mój nieproszony gość zdążył w tym czasie przejść przez monitor. Siedzi mi na łóżku i wyciąga gotową kanapkę w moją stronę.
Kończę smażyć swoje mięso, jest soczyste, gotuje się w nim moja krew i wino z zeszłej nocy. Wyciągam swój najlepszy talerz, noża nie muszę, bo sama jest wystarczająco ostra. A więc wymiana, ja dostaję od niej kanapkę, ona ode mnie najlepszą sztukę mięsa. Po chwili mamy pełne usta. Przyjemnie się patrzy, jak gryzie, żuje, przełyka.
Jej kanapka też jest dobra. Wciąż jednak czuję się nieswojo, gdy tak siedzi na moim łóżku. Kończę ją jeść, zastanawiam się, kto wygrał. I już myślę, że jest remis, kiedy przełyka ostatni kęs mojego steku. Oblizuje usta, pozostają krwiste, uśmiecha się, coś knuje. Nagle oznajmia, że niedawno zjadła mojego nowego najlepszego kumpla. A więc już byłego najlepszego kumpla. I mówi, że skoro zjadłem kanapkę z niej, to tak jakbym zjadł swojego kumpla, że to była kanapka z jego duszą. Kanapka z igłą. Twój już stary najlepszy kumpel byłby dumny.
Robi mi się gorąco i smutno. I błogo, bo było dobre. Orientuję się, że zbliża się północ. Kiedy to minęło? Cholera, za chwilę poniedziałek, powinienem chyba już się zbierać, uciec jak Kopciuszek. Przypominam sobie, że przecież jestem u siebie. Mam ochotę ją wygonić, zamiast tego proponuję kolejny zakład. Zgadza się. Wybija północ, zaczyna się poniedziałek, a Maria Bros pociesza mnie, wyjaśnia, że miłości nie ma, jest tylko mięso. Potem wraca do siebie i mówi do zobaczenia.


...CDN... 

Michał Erazmus

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz