Sobota,
czyli drugie śniadanie w CERN-ie
Dusza
to ukłucie świata. Jak igłą. Mamy szczęście, że Ziemia nie jest nadmuchanym
balonikiem i nie pęka przy każdych narodzinach. Gdy dusza odchodzi, pozostawia
po sobie dziurę. Świat jest wielką pieprzniczką. Albo solniczką. Światów jest
wiele, zaś wszechświat jeden i jest jednym wielkim chlebem pokrojonym nierówno.
Dusza przelatuje przez kolejne równoległe kromki, jak bozon w zderzaczu
hadronów. Materia wszechświata cały czas się powiększa, dzięki czemu kromek
jest nieskończenie wiele, tak żeby dusze-igły nigdy nie przestały przebijać
kolejnych kromek. A więc dusze są nieśmiertelne.
Materia wszechświata cały czas się powiększa jak
ciasto, jest pulchna, pachnie drożdżami, można ją ugniatać palcami. Można
ulepić kulki chlebowe, można przelać przez nią denaturat. Materia wszechświata
jest dobra jak chleb. Kiedy dusze akurat znajdują się pomiędzy kolejnymi
kromkami, są jak masło albo majonez. Łączą równoległe wszechświaty, tworząc
kanapkę z igłą. Igły szuka się w stogu siana, bo jest mała jak dusza. Nigdy nie
wiadomo, gdzie akurat znajduje się dusza w ciele człowieka. Gdzie w ciele
mężczyzny, a gdzie w ciele kobiety? A więc człowiek jest jak kanapka z igłą.
Wychodzą z ekranów i zabierają, co masz
najlepszego, mówi mój najlepszy kumpel, siadając naprzeciwko. Łapie się stolika
jak rozbitek, wygląda na wycieńczonego, pewnie zdążył już przepłynąć morza i
oceany, zanim odnalazł mnie w tym barze. Podają tu najlepsze burgery w mieście.
Kumpel jest przerażony, poci się i trzęsie, pozwalam więc, żeby poczęstował się
moimi frytkami. Pomyślałem ze smutkiem, że burger to tylko taki rodzaj kanapki.
Kiedy mój najlepszy kumpel nagle pojawił się w drzwiach baru, już wiedziałem,
że to koniec. Usłyszałem dźwięk dzwoneczka zamontowanego nad wejściem,
podniosłem głowę, zobaczyłem go oświetlonego jak święty jeździec apokalipsy i
już wiedziałem, że dziś nic nie będzie mi smakować. A to był taki dobry burger.
Przyglądam się więc kumplowi, który nerwowo żuje moje frytki na zmianę ze
swoimi paznokciami, jak macza je w keczupie i majonezie, a potem wkłada do ust.
Myślę, że dziś przyszło mi zjeść na obiad kanapkę z paranoją. Wiem, o czym
mówi, całe miasto szepcze od tym od jakiegoś czasu. Przełykam ostatni kęs mojej
bułki z jego strachem i pytam, czy jemu coś zabrały.
Twierdzi,
że tak, ale ja mu nie wierzę. Nie sądzę, by miały co mu zabrać.
Wychodzimy z
baru. Słońce wciąż świeci, szkoda, miałem nadzieję, że jest już później. Do
wieczora jeszcze długa droga, a przed wyruszeniem należy zebrać drużynę. Chłodny
wiatr poprawia mi kołnierz kurtki, to już koniec kwietnia, ale wciąż bliżej mu
do zimy, niż do lata. Najpierw skręcamy w prawo w którąś z bocznych uliczek. Mój
najlepszy kumpel ma na sobie jedynie dziurawe trampki, dresowe spodnie i stary
czarny tiszert z jednym z tych jeszcze starszych rockowych zespołów. Zdaje się
wcale nie odczuwać zimna, jest zbyt przejęty lub zbyt głupi. Rozgląda się tylko
nerwowo czerwonym, przekrwionym wzrokiem i cały się trzęsie. Spieszy się, prawie
biegnie. Potem skręcamy w lewo w kolejną boczną uliczkę, po chwili w następną, ta
dzielnica nie ma głównej ulicy. Mijamy modną kawiarnię, praktycznie pustą, jest
za zimno lub za wcześnie na gości. Na placu wciąż nie działa fontanna, podobno uruchomią
ją dopiero w maju. Spotykamy znajomych, zbijamy piątki i umawiamy się na
wieczór, wreszcie jakieś konkrety. Okrążamy jeszcze murowany kościół, chowa się
przed przechodniami, wciśnięty tu jak czarny klawisz pianina, bo to tajemne
przejście. Przechodzimy i wreszcie docieramy do ukrytego klubu, można tu wejść
tylko z kartą członkowską albo podając hasło. Uśmiecham się, dobrze nas znają, mają
tu tanie piwo i wystarczająco ciemno, żeby ukryć przekrwiony wzrok i
roztrzęsione plotki o złodziejkach organów.
W
soboty i niedziele zwykle latam bez sensu po całym mieście. Od poniedziałku do
piątku zapracowuję się na śmierć, jestem odpowiedzialny i grzeczny jak koło
zębate Rube Goldberga. Umieram w tygodniu, żyję w weekendy, nie jest mi głupio
i nie jest mi przykro, bo ty też tak robisz. Nie mam pretensji do mojego
najlepszego kumpla, że przeszkodził mi w obiedzie w sobotnie leniwe popołudnie.
Sobota jest od chaosu. Pochodzi jak wszechświat od wielkiego wybuchu. A mój
najlepszy kumpel potrzebuje pomocy. Weekendy są od entropii. W weekendy
rozlewam się jak rzeka albo wino po całej dzielnicy, wielka dyspersja mnie,
rozpraszam się jak stożek Tyndalla i sprawiam, że prawdopodobieństwo
znalezienia mnie jest takie samo w każdym miejscu mojej dzielnicy. Nie martwię
się, od poniedziałku się uporządkuję, nie boję się, od poniedziałku wszystko
wróci do normy.
Ale
nie mój najlepszy kumpel. Mój najlepszy kumpel może już nigdy nie wrócić do
normy.
W
klubie była mała scena. Co chwilę wchodzili na nią różni artyści, a każdy z
nich był podobny do kogoś sławnego. Jakiś duet zaczął właśnie śpiewać jedną z
tych hiszpańskich piosenek miłosnych. Przy sąsiednim stoliku siedzą dwie
dziewczyny, chichoczą i patrzą się na nas, jakby były głodne i chciały
spróbować, jak smakujemy. Ale nie z nami te numery. Zamawiamy trochę wody, a
trochę nie i mój najlepszy kumpel zaczyna opowiadać. O tym, że przegrywamy, że
boi się wojny i chciałby, żeby wszystko mu oddały. O tym, że jest taka jedna,
co zabrała mu już trochę organów i wciąż chce więcej. Przyglądam mu się uważnie
i już mu wierzę. Jest go mniej.
Jedna z
dziewczyn z sąsiedniego stolika ma czarne dziury zamiast oczu i usta krwiste
jak stek. Według praw fizyki nie ucieknie nawet światło, a co dopiero ja, do
tego znowu robię się głodny. Orientuję się też, że duet na scenie odtwarza
jednak stary francuski kawałek. Smutna pani śpiewa miękkim, prawie rozmoczonym
głosem do brzydkiego pana, że chciałaby, by przyszedł pomiędzy jej nerki. Mój
najlepszy przyjaciel schował się za szklanką, a ja mu proponuję misję specjalną.
Pomiędzy nerkami tej jego jednej.
Najpierw mnie wyśmiewa,
a potem mówi, że nie ma siły i nie da rady. Ucieka z miasta, z kraju, z
planety. Do tej pory myślałem, że to zwykłe bajki. Ludzie dużo mówią na mieście.
Podobno wychodzą z komputerów, z telefonów, z telewizorów. Wychodzą i zabierają
organy, co masz najlepszego, duszę. Coraz więcej naszych ginie. Mój najlepszy
kumpel pozbył się już wszystkich sprzętów, pyta się, czy nie znam kogoś, kto
szuka mieszkania.
Obrusza się, gdy
zauważa, że robię nieco rozbawioną minę. A to poważna sprawa. Cały czas się
trzęsie i chowa za szklanką.
Nic
nie rozumiesz, mój najlepszy kumpel kontynuuje. Świat się zmienił, biegnie
naprzód, ty, ja, one też. Jesteśmy elektronami w kablach. Przyspieszamy,
skracamy się, w żyłach płynie prąd zamiast krwi, a w głowach szumią procesory.
Jesteśmy roztańczonym remiksem tego świata. Globalna wioska. Gestykuluje jak
oszalały, a to oznacza, że mówi zupełnie serio. Umawiamy się i spotykamy przez
Internet. Myślimy, że to bezpieczne, że łatwo uciec, zawsze można się wyłączyć lub
wylogować. Że przez ekran nie złapiemy żadnej choroby wenerycznej, że jesteśmy
anonimowi jak Vendetta. Wychodzą z ekranów i wchodzą do nas jak przez okno.
Najpierw głowa, jedna nóżka, pokazują majtki, potem druga nóżka, i już jest po
tobie, bracie. Zabierają, co masz najlepszego, święty spokój, organy, duszę.
Nawet wojny są teraz przez Internet.
Zamawiamy
jeszcze mniej wody. Miłości nie ma, jest tylko biochemia i tym podobne, próbuję
pocieszyć mojego najlepszego kumpla. Mówię mu, że to się wszystko idealnie
składa. Zostanie naszym szpiegiem i rozpracuje je od środka. Jeszcze możemy
wygrać. Poza tym, zdaje mi się, dziewczyny z sąsiedniego stolika wcale nie są
wirtualne. Chyba zaczyna się uspokajać, wychyla się zza szklanki i też zaczyna
patrzeć, czy patrzą. Nie jestem pewien, czy się uśmiecha, czy zaraz się
rozpłacze. Natomiast czarne dziury coraz bardziej pochłaniają mnie w ciemności
klubu, druga z dziewczyn wciąż wypełnia swoim wzrokiem braki w moim najlepszym
kumplu. To jak, misja specjalna?
Na scenie ciągle
śpiewa brzydki pan, tym razem w parze z chudą dziewczynką opowiada o skórce
cytryny. Atmosfera robi się podejrzana, gęsta i duszna jak kołdra. Ściszamy
głosy jak wytrawni taktycy i naradzamy się, co wypić. Jest już późno, czas wielkich
decyzji o tym, jak spędzić sobotnią noc. Jesteśmy FBI, faceci w czerni, CIA i
NASA w jednym i zaraz zwerbujemy swoje tajne współpracowniczki. Przypominamy
sobie, że mamy jeszcze trochę organów do użycia i że umówiliśmy się ze znajomymi.
Dziewczyny przy sąsiednim stoliku nagle udają, że nas nie widzą. Myślę sobie,
że wojna może poczekać do końca weekendu. Mój najlepszy kumpel boi się już
trochę mniej i zgadza się, że wojna może poczekać przynajmniej do końca
imprezy.
Porywamy je,
mamy plan. Wychodzimy, gdzieś biegniemy. Ktoś coś do mnie mówi. Nie wiem, nie
pamiętam dobrze imion, twarzy i o niedzieli. Mieszam kolory z alkoholem,
dźwięki z językami, dziewczyny z podłogą. A może to ja jestem porwany? Myślę,
że tańczę, a okazuje się, że leżę. Najpierw jest fajnie, potem super, a na
końcu nie wiem, nie pamiętam. Moje myśli wciągają czarne dziury, w ustach czuję
smak krwi. Nie wiem, nie pamiętam, jak wróciłem do domu. I kiedy mam wrażenie,
że jednak wygrywamy, mój najlepszy kumpel znika na zawsze. Nic nie zostawiły,
zabrały wszystkie jego organy, w świecie została tylko mała dziurka po jego
duszy, mała jak ślad po ukłuciu igłą.
...CDN...
Michał Erazmus
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz