środa, 30 marca 2016

Odcinek 1

Sobota, czyli drugie śniadanie w CERN-ie

Dusza to ukłucie świata. Jak igłą. Mamy szczęście, że Ziemia nie jest nadmuchanym balonikiem i nie pęka przy każdych narodzinach. Gdy dusza odchodzi, pozostawia po sobie dziurę. Świat jest wielką pieprzniczką. Albo solniczką. Światów jest wiele, zaś wszechświat jeden i jest jednym wielkim chlebem pokrojonym nierówno. Dusza przelatuje przez kolejne równoległe kromki, jak bozon w zderzaczu hadronów. Materia wszechświata cały czas się powiększa, dzięki czemu kromek jest nieskończenie wiele, tak żeby dusze-igły nigdy nie przestały przebijać kolejnych kromek. A więc dusze są nieśmiertelne.
Materia wszechświata cały czas się powiększa jak ciasto, jest pulchna, pachnie drożdżami, można ją ugniatać palcami. Można ulepić kulki chlebowe, można przelać przez nią denaturat. Materia wszechświata jest dobra jak chleb. Kiedy dusze akurat znajdują się pomiędzy kolejnymi kromkami, są jak masło albo majonez. Łączą równoległe wszechświaty, tworząc kanapkę z igłą. Igły szuka się w stogu siana, bo jest mała jak dusza. Nigdy nie wiadomo, gdzie akurat znajduje się dusza w ciele człowieka. Gdzie w ciele mężczyzny, a gdzie w ciele kobiety? A więc człowiek jest jak kanapka z igłą.

Wychodzą z ekranów i zabierają, co masz najlepszego, mówi mój najlepszy kumpel, siadając naprzeciwko. Łapie się stolika jak rozbitek, wygląda na wycieńczonego, pewnie zdążył już przepłynąć morza i oceany, zanim odnalazł mnie w tym barze. Podają tu najlepsze burgery w mieście. Kumpel jest przerażony, poci się i trzęsie, pozwalam więc, żeby poczęstował się moimi frytkami. Pomyślałem ze smutkiem, że burger to tylko taki rodzaj kanapki. Kiedy mój najlepszy kumpel nagle pojawił się w drzwiach baru, już wiedziałem, że to koniec. Usłyszałem dźwięk dzwoneczka zamontowanego nad wejściem, podniosłem głowę, zobaczyłem go oświetlonego jak święty jeździec apokalipsy i już wiedziałem, że dziś nic nie będzie mi smakować. A to był taki dobry burger. Przyglądam się więc kumplowi, który nerwowo żuje moje frytki na zmianę ze swoimi paznokciami, jak macza je w keczupie i majonezie, a potem wkłada do ust. Myślę, że dziś przyszło mi zjeść na obiad kanapkę z paranoją. Wiem, o czym mówi, całe miasto szepcze od tym od jakiegoś czasu. Przełykam ostatni kęs mojej bułki z jego strachem i pytam, czy jemu coś zabrały.
            Twierdzi, że tak, ale ja mu nie wierzę. Nie sądzę, by miały co mu zabrać.
Wychodzimy z baru. Słońce wciąż świeci, szkoda, miałem nadzieję, że jest już później. Do wieczora jeszcze długa droga, a przed wyruszeniem należy zebrać drużynę. Chłodny wiatr poprawia mi kołnierz kurtki, to już koniec kwietnia, ale wciąż bliżej mu do zimy, niż do lata. Najpierw skręcamy w prawo w którąś z bocznych uliczek. Mój najlepszy kumpel ma na sobie jedynie dziurawe trampki, dresowe spodnie i stary czarny tiszert z jednym z tych jeszcze starszych rockowych zespołów. Zdaje się wcale nie odczuwać zimna, jest zbyt przejęty lub zbyt głupi. Rozgląda się tylko nerwowo czerwonym, przekrwionym wzrokiem i cały się trzęsie. Spieszy się, prawie biegnie. Potem skręcamy w lewo w kolejną boczną uliczkę, po chwili w następną, ta dzielnica nie ma głównej ulicy. Mijamy modną kawiarnię, praktycznie pustą, jest za zimno lub za wcześnie na gości. Na placu wciąż nie działa fontanna, podobno uruchomią ją dopiero w maju. Spotykamy znajomych, zbijamy piątki i umawiamy się na wieczór, wreszcie jakieś konkrety. Okrążamy jeszcze murowany kościół, chowa się przed przechodniami, wciśnięty tu jak czarny klawisz pianina, bo to tajemne przejście. Przechodzimy i wreszcie docieramy do ukrytego klubu, można tu wejść tylko z kartą członkowską albo podając hasło. Uśmiecham się, dobrze nas znają, mają tu tanie piwo i wystarczająco ciemno, żeby ukryć przekrwiony wzrok i roztrzęsione plotki o złodziejkach organów.
       W soboty i niedziele zwykle latam bez sensu po całym mieście. Od poniedziałku do piątku zapracowuję się na śmierć, jestem odpowiedzialny i grzeczny jak koło zębate Rube Goldberga. Umieram w tygodniu, żyję w weekendy, nie jest mi głupio i nie jest mi przykro, bo ty też tak robisz. Nie mam pretensji do mojego najlepszego kumpla, że przeszkodził mi w obiedzie w sobotnie leniwe popołudnie. Sobota jest od chaosu. Pochodzi jak wszechświat od wielkiego wybuchu. A mój najlepszy kumpel potrzebuje pomocy. Weekendy są od entropii. W weekendy rozlewam się jak rzeka albo wino po całej dzielnicy, wielka dyspersja mnie, rozpraszam się jak stożek Tyndalla i sprawiam, że prawdopodobieństwo znalezienia mnie jest takie samo w każdym miejscu mojej dzielnicy. Nie martwię się, od poniedziałku się uporządkuję, nie boję się, od poniedziałku wszystko wróci do normy.
         Ale nie mój najlepszy kumpel. Mój najlepszy kumpel może już nigdy nie wrócić do normy.
        W klubie była mała scena. Co chwilę wchodzili na nią różni artyści, a każdy z nich był podobny do kogoś sławnego. Jakiś duet zaczął właśnie śpiewać jedną z tych hiszpańskich piosenek miłosnych. Przy sąsiednim stoliku siedzą dwie dziewczyny, chichoczą i patrzą się na nas, jakby były głodne i chciały spróbować, jak smakujemy. Ale nie z nami te numery. Zamawiamy trochę wody, a trochę nie i mój najlepszy kumpel zaczyna opowiadać. O tym, że przegrywamy, że boi się wojny i chciałby, żeby wszystko mu oddały. O tym, że jest taka jedna, co zabrała mu już trochę organów i wciąż chce więcej. Przyglądam mu się uważnie i już mu wierzę. Jest go mniej.
Jedna z dziewczyn z sąsiedniego stolika ma czarne dziury zamiast oczu i usta krwiste jak stek. Według praw fizyki nie ucieknie nawet światło, a co dopiero ja, do tego znowu robię się głodny. Orientuję się też, że duet na scenie odtwarza jednak stary francuski kawałek. Smutna pani śpiewa miękkim, prawie rozmoczonym głosem do brzydkiego pana, że chciałaby, by przyszedł pomiędzy jej nerki. Mój najlepszy przyjaciel schował się za szklanką, a ja mu proponuję misję specjalną. Pomiędzy nerkami tej jego jednej.
Najpierw mnie wyśmiewa, a potem mówi, że nie ma siły i nie da rady. Ucieka z miasta, z kraju, z planety. Do tej pory myślałem, że to zwykłe bajki. Ludzie dużo mówią na mieście. Podobno wychodzą z komputerów, z telefonów, z telewizorów. Wychodzą i zabierają organy, co masz najlepszego, duszę. Coraz więcej naszych ginie. Mój najlepszy kumpel pozbył się już wszystkich sprzętów, pyta się, czy nie znam kogoś, kto szuka mieszkania.
Obrusza się, gdy zauważa, że robię nieco rozbawioną minę. A to poważna sprawa. Cały czas się trzęsie i chowa za szklanką.
          Nic nie rozumiesz, mój najlepszy kumpel kontynuuje. Świat się zmienił, biegnie naprzód, ty, ja, one też. Jesteśmy elektronami w kablach. Przyspieszamy, skracamy się, w żyłach płynie prąd zamiast krwi, a w głowach szumią procesory. Jesteśmy roztańczonym remiksem tego świata. Globalna wioska. Gestykuluje jak oszalały, a to oznacza, że mówi zupełnie serio. Umawiamy się i spotykamy przez Internet. Myślimy, że to bezpieczne, że łatwo uciec, zawsze można się wyłączyć lub wylogować. Że przez ekran nie złapiemy żadnej choroby wenerycznej, że jesteśmy anonimowi jak Vendetta. Wychodzą z ekranów i wchodzą do nas jak przez okno. Najpierw głowa, jedna nóżka, pokazują majtki, potem druga nóżka, i już jest po tobie, bracie. Zabierają, co masz najlepszego, święty spokój, organy, duszę. Nawet wojny są teraz przez Internet.
Zamawiamy jeszcze mniej wody. Miłości nie ma, jest tylko biochemia i tym podobne, próbuję pocieszyć mojego najlepszego kumpla. Mówię mu, że to się wszystko idealnie składa. Zostanie naszym szpiegiem i rozpracuje je od środka. Jeszcze możemy wygrać. Poza tym, zdaje mi się, dziewczyny z sąsiedniego stolika wcale nie są wirtualne. Chyba zaczyna się uspokajać, wychyla się zza szklanki i też zaczyna patrzeć, czy patrzą. Nie jestem pewien, czy się uśmiecha, czy zaraz się rozpłacze. Natomiast czarne dziury coraz bardziej pochłaniają mnie w ciemności klubu, druga z dziewczyn wciąż wypełnia swoim wzrokiem braki w moim najlepszym kumplu. To jak, misja specjalna?
Na scenie ciągle śpiewa brzydki pan, tym razem w parze z chudą dziewczynką opowiada o skórce cytryny. Atmosfera robi się podejrzana, gęsta i duszna jak kołdra. Ściszamy głosy jak wytrawni taktycy i naradzamy się, co wypić. Jest już późno, czas wielkich decyzji o tym, jak spędzić sobotnią noc. Jesteśmy FBI, faceci w czerni, CIA i NASA w jednym i zaraz zwerbujemy swoje tajne współpracowniczki. Przypominamy sobie, że mamy jeszcze trochę organów do użycia i że umówiliśmy się ze znajomymi. Dziewczyny przy sąsiednim stoliku nagle udają, że nas nie widzą. Myślę sobie, że wojna może poczekać do końca weekendu. Mój najlepszy kumpel boi się już trochę mniej i zgadza się, że wojna może poczekać przynajmniej do końca imprezy.
Porywamy je, mamy plan. Wychodzimy, gdzieś biegniemy. Ktoś coś do mnie mówi. Nie wiem, nie pamiętam dobrze imion, twarzy i o niedzieli. Mieszam kolory z alkoholem, dźwięki z językami, dziewczyny z podłogą. A może to ja jestem porwany? Myślę, że tańczę, a okazuje się, że leżę. Najpierw jest fajnie, potem super, a na końcu nie wiem, nie pamiętam. Moje myśli wciągają czarne dziury, w ustach czuję smak krwi. Nie wiem, nie pamiętam, jak wróciłem do domu. I kiedy mam wrażenie, że jednak wygrywamy, mój najlepszy kumpel znika na zawsze. Nic nie zostawiły, zabrały wszystkie jego organy, w świecie została tylko mała dziurka po jego duszy, mała jak ślad po ukłuciu igłą.

...CDN...

Michał Erazmus

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz